5

Po godzinie milczenia, którą spędzili w sprowadzonej przez Mickiewicza dorożce, dotarli na miejsce. Stara, opuszczona kamienica jawiła się przed przerażonym Juliuszem w całej okazałości. Serce waliło mu jak młot. On i jego towarzysz znajdowali się na nieznanych mu dotąd obrzeżach miasta. Panował półmrok, a na ulicy oprócz dwójki poetów nie było żywej duszy. 

-Nie chcę- wydukał Słowacki, zwalniając kroku. Adam odwrócił się prędko i ściągnął brwi.

-Niech mi pan zaufa. Musimy dostać się do piwnic.

-Błagam...Robi się ciemno.

-Boi się pan?- spytał Adam z drwiącym uśmieszkiem na twarzy. Juliusz nie był w stanie wydusić słowa w swej obronie.

-Jest pan tu ze mną, nic panu nie grozi- dodał Mickiewicz, kiedy znudziło mu się czekanie na odpowiedź drugiego.

-Skąd zna pan to miejsce?- Juliusz starał się odwlec nieco w czasie ich wkroczenie do ponurej kamienicy.

-Bywałem w Genewie w przeszłości. Ale to nieistotne. Wejdźmy już, bo zrobiło się chłodno.

Młodszy poeta cofnął się o krok.

-Nie chcę, naprawdę.

-Nalegam- mruknął Adam, patrząc nań błagalnie.

-Wygrał pan, już słowem nie wspomnę o udziale mojego ojca w pańskich Dziadach, a teraz możemy już wracać?

-Panie Słowacki- huknął Mickiewicz nagle.- Nie to było moim celem. Jedyne, o co proszę, to zaufanie. Włos panu z głowy nie spadnie. Pójdzie pan ze mną?

Słowacki nerwowo skubał palcami materiał swoich rękawiczek. Spuścił głowę i podniósł ją dopiero po paru chwilach kompletnej ciszy. Skinął nieśmiało głową, wydając tym samym niemą zgodę na cokolwiek, co Litwin planował. Adam uśmiechnął się, co wzbudziło w Juliuszu ukłucie strachu silniejszego niż ten, który odczuwał do tej pory. Mężczyzna bez słowa ruszył w stronę wejścia do kamienicy, a Juliusz szedł posłusznie za nim. Obawiał się, że za moment stanie się obiektem jakiegoś perfidnego żartu ze strony wieszcza. Mickiewicz jeszcze raz się rozejrzał i upewnił, że nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby ich widzieć, po czym szarpnął za klamkę i oboje weszli do budynku.



Słowacki kaszlnął od nadmiaru kurzu. Zadarł głowę w górę ,by ujrzeć dziurę w dachu, stanowiącą jedyne źródło światła. Okna bowiem były zabite deskami.

-Tędy- wskazał Adam. Mieli zejść w dół, do piwnic. Juliusz otworzył szerzej oczy, ale schody niknęły w ciemności.

-Może pan zejść pierwszy?- jęknął. Mickiewicz zaśmiał się donośnie, ale spełnił prośbę poety. Kroczyli ostrożnie w dół, a im niżej byli, tym ciemniej się robiło. Juliusz trzymał się blisko Adama, niemal opierał się o jego plecy. Kiedy znaleźli się na dole, oczom Słowackiego ukazało się pomieszczenie o niskim sklepieniu, oświetlone jednym kandelabrem. Panował tu niesamowity chłód.

-O, pan Mickiewicz- burknął po francusku głos, należący do mężczyzny przy stole. Nieznajomy uniósł kandelabr i wytężył wzrok.

-Czy to... Juliusz Słowacki?

-To chyba nie problem- odparł Adam.

-Ależ skąd- zapewnił mężczyzna.- Wszystko już przygotowane.

Nieznajomy sięgnął ku jednemu z haczyków przy ścianie, które zdawały się udawać te przy hotelowych recepcjach. Zdjął jakiś kluczyk i podał Mickiewiczowi. Potem gestem chudej dłoni wskazał korytarz. Juliusz zadrżał na całym ciele. Część jego była już gotowa do ucieczki. Ale Mickiewicz już szedł, więc Słowacki pognał za nim. Rozglądał się nerwowo, kiedy mijali co raz to nowe pary drewnianych drzwi. Adam nagle zatrzymał się, czego Ukrainiec nie zauważył i zderzył się z jego placami. Mickiewicz tylko rzucił mu rozbawione spojrzenia, a potem włożył  klucz od mężczyzny z kandelabrem do zamka. Słowacki słyszał głosy dochodzące zza ścian. Przełknął ślinę. Nagle z mroku wyskoczyło coś, jakaś smuga płomienna i z piskiem upadła przy stopach Juliusza. Ten krzyknął i odskoczył, ponownie wpadając na plecy Adama. Litwin natychmiast chwycił go za ramiona i potrząsnął.

-Niech się pan uspokoi, na miłość boską- szepnął.- To tylko kot.

Juliusz zerknął w bok. Rudy kocur, który tak wystraszył Juliusza, patrzył na poetów z bezpiecznej już odległości.

-Zapraszam do środka- na te słowa Adama Słowacki skinął tylko głową i pośpiesznie wszedł do pomieszczenia. Mickiewicz zamknął za nimi drzwi. Wnętrze zdało się być nieco przytulniejsze niż korytarz. Podłoga usiana była poduchami, jak ziemia liśćmi w czasie jesieni. Pod jedną ze ścian w rządku stały słoiczki, butelki, pudełka i puzderka. Na oświetlenie składały się świece, kaganki i kandelabry, z wyglądu podobne temu, który tak kurczowo trzymał nieznajomy mężczyzna.  Usiedli wśród poduszek przy ścianie. Adam wyjął z pudełka fajkę i przetarł jej ustnik chustką. Z jednego ze słoiczków wyjął jakieś liście, proszek i wsypał do fajki. Juliusz obserwował każdy jego ruch. Był tak zaaferowany, że nie sprzeciwił się, kiedy Adam przysunął się bliżej. Stykali się teraz ramionami. Mickiewicz zapalił fajkę i zaciągnął się, a potem wręczył ją Juliuszowi. Ukrainiec długo zwlekał, ale w końcu z oporami zaciągnął się i zaczął kaszleć. Dym łechtał i drapał go w gardło. Szybko zwrócił fajkę Mickiewiczowi, niechcący muskając palcami jego dłoń. Spojrzeli sobie w oczy.

-Nie smakuje mi, przepraszam...

-Na początku zawsze tak jest- uspokajał Adam.- Ale spróbujemy inaczej. Niech pan raczy uchylić usta.

Zdezorientowany Juliusz nie wykonał żadnego ruchu. Mickiewicz zaciągnął się, ale nie wypuścił dymu. Wyciągnął dłoń i chwycił nią podbródek Słowackiego, kciukiem naciskając na jego dolną wargę. Juliusz nie protestował i pod naporem palców uchylił wargi.



Litwin zbliżył się i wdmuchnął Słowackiemu dym prosto do ust. Byli bliżej, niż wypadało.  Oszołomiony Ukrainiec pozwolił powiekom swobodnie opaść i poczuł wargi Mickiewicza na swoich. Nie mógł się ruszyć, był jak sparaliżowany. Żadna z tysiąca jego myśli nie była na tyle racjonalna, by podpowiedzieć mu, co powinien teraz uczynić. Adam całował teraz bardziej namiętnie. Cały czas ściskał dolną część żuchwy Juliusza. Napierał na chłopaka tak, że Słowacki przeczuwał, iż niechybnie zostanie wepchnięty wgłąb ściany. Ale jakoś nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to nad wyraz miłe uczucie. Bezwiednie położył drżącą dłoń na szyi starszego poety i podciągnął się na niej nieco wyżej. Nieśmiało poruszył wargami, gdy wtem Adam przestał i odsunął się.

-A teraz panu smakuje, Słowacki?-spytał cicho. Juliusz się nie odezwał. Wstydził się spojrzeć mu w oczy. Kręciło mu się w głowie. Mickiewicz oparł się na powrót o ścianę.Kręciło mu się w głowie. Mickiewicz oparł się na powrót o ścianę. Przejechał palcami po buteleczkach w kącie aż znalazł tą, która go interesowała i podał Juliuszowi.

-Co to?

-Nalewka z opium. Wypij.

-A pan?

-Wypij- powtórzył Adam stanowczo, sam zaciągając się fajką. Juliusz musiał wziąć kilka głębszych oddechów, zanim odebrał buteleczkę wypełnioną laudanum.

-Czy to bezpieczne?

-Mówiłem już- mruknął Adam, odgarniając dłonią ciemny kosmyk włosów z czoła Juliusza.- Nic złego cię nie spotka, póki jesteś ze mną.

Ukrainiec nie mógł wzroku oderwać od starszego poety. Pierwszy raz zwrócił się do niego ty, a nie pan. W mniemaniu Juliusza było to czymś dziwnie ważnym. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu dreszcz. Szumiało mu w głowie. Przeniósł wzrok na buteleczkę, wyciągnął korek i wypił jej zawartość duszkiem.

-Nie było złe- zauważył szybko.

-Mówiłem- odrzekł Adam. Chwilkę milczeli, a później straszy poeta pochylił się i złożył na szyi Słowackiego delikatny pocałunek.








Popularne posty

1