1

Lipiec w Genewie jest doprawdy cudowny. Juliusz był zachwycony. Czuł, że to jego miasto. Że to właśnie w Szwajcarii odnajdzie swoją zagubioną wenę. Tej nocy nie miał jednak w planach pisać. Patrzył teraz na zaproszenie, które otrzymał jakiś czas temu. Dziś wyjątkowo chciał z niego skorzystać. Zamknął okno mieszkania w kamienicy pani Pattey, gdzie się zatrzymał. Odnalazł swoje ulubione, jasnożółte rękawiczki, poprawił kołnierzyk i wyszedł pośpiesznie. Wsiadł do stojącej pod kamienicą dorożki. Przyjęcie miało odbyć się w uroczym dworku pod miastem. Budynek był obłędny. Przy drzwiach z mahoniu stały śnieżnobiałe kolumny, po których leniwie wspinał się bluszcz. Kiedy tylko Słowacki wysiadł z dorożki, usłyszał gwar, dobywający się z wnętrza. Młody poeta podał zaproszenie mężczyźnie, który stał przy drzwiach i który zaraz potem je przed Słowackim otworzył. Przechodzący sługa wręczył mu kieliszek wina. Juliusz wziął go odruchowo, choć nie przepadał za alkoholem. Ani przyjęciami. Rozejrzał się nerwowo. Jego charakter samotnika dał się we znaki. Nie znał tu nikogo, stąd jego zagubienie. Zaczynał wątpić w to, że dobrze zrobił, zjawiając się tutaj.


-Och, pan Słowacki, jak miło - przywitał go osobliwy mężczyzna łamanym francuskim. Był to gospodarz przyjęcia. Podali sobie dłonie, Juliusz wymusił na sobie przyjazny uśmiech. Nazwisko dobrodzieja prędko uleciało mu z głowy.


-Jak podoba się panu Genewa?


-Niesamowite miejsce, takie żywe i pełne barw...- rzucił od niechcenia Słowacki jakimś oklepanym stwierdzeniem, które odnalazł w potoku rozszalałych myśli. Ponownie rozejrzał się niespokojnie po twarzach zgromadzonych. Zakaszlał, co ostatnio często mu się zdarzało.


-Bardzo miło mi to słyszeć, panie Słowacki. A ludzie? Znalazł pan tu przyjaciół?


-Jeszcze nie zdążyłem. Jestem typem człowieka, który rzadko opuszcza mieszkanie, rozumie pan...- wyjaśnił niechętnie Juliusz.


-Naprawdę?- zdziwił się gospodarz. - Ale mogę pocieszyć pana wspaniałą wiadomością. Właśnie dziś przyjechał do Genewy rodak pana.


Słowacki oniemiał. Z nieznanych sobie przyczyn od razu pomyślał o NIM. Ale to przecież nonsens. Nie mogło chodzić o NIEGO, bo niby czemu miałby zjawić się akurat w Szwajcarii? Poeta drżącą z przejęcia dłonią przeczesał swe włosy. Kaszlnął ponownie, tym razem głośniej.


-Doprawdy?- jęknął. -Któż taki?


-Pan Adam Mickiewicz, we własnej osobie- niemal wypluł gospodarz, z nieukrywaną dumą w głosie. Słowacki wstrzymał oddech. A wie jednak ON... Ciemność położyła się płaszczem na jego zmęczonych oczach. Adam Mickiewicz. Człowiek, który zniszczył mu życie, nawet nie będąc tego świadomym. Kiedyś Juliusz, co było mu trudno przyznać nawet przed samym sobą, uległ urokowi tego człowieka. Pragnął być jak on, ale i należeć do niego... Ten stan utrzymywał się w młodym Słowackim niestosownie długo. Ale w końcu ustąpił, niestety z uszczerbkiem na dobrym imieniu rodziny Juliusza.


-Panie Słowacki, zbladł pan- zaniepokoił się mężczyzna.


-Przepraszam, coś mi się przypomniało, muszę już opuścić pana...


-Tak szybko?- gospodarz był wyraźnie zawiedziony.


-Niestety, musi mi pan wybaczyć. Ale dziękuję serdecznie za zaproszenie...- Juliusz ukłonił się, odstawił kieliszek i już miał skierować się do wyjścia, kiedy usłyszał ochrypły, znienawidzony głos. Aż ciarki przebiegły mu wzdłuż kręgosłupa.


-Słowacki? Pan tutaj?- z miejsca poznał ów głos. Powoli odwrócił się na pięcie. Napotkał jasne oczy swego nemezis, co poskutkowało falą przykrych wspomnień. Widok Mickiewicza go poraził. Juliusz nie zdołał uciec przed demonami przeszłości. Zdenerwowany przygryzł wargę.


-Jak widać- wydukał po chwili, gdy już się otrząsnął. Adam patrzył na niego z góry, z szelmowskim uśmiechem błądzącym po twarzy. Jednym haustem dopił swoje wino i w mgnieniu oka wziął kolejny kieliszek. Mickiewicz uwielbiał pić i Juliusz doskonale o tym wiedział. Nie raz był świadkiem jego pijackich występów na salonach, podczas przyjęć organizowanych przez jego matkę, Salomeę. Adam zwykł szybko opróżniać większość butelek alkoholu już na początku balów, a potem wykrzykiwać bluzgi pod adresem większości zgromadzonych. Zawsze impulsywny, porywczy...


-Wyrósł pan- ciągnął Mickiewicz.


-Za to pan w ogóle się nie zmienił- odwarknął Słowacki, ale mówił szczerze. Czas był doprawdy bardzo dlań łaskawy. Adam spojrzał wymownie na gospodarza, a ten w mgnieniu oka ukłonił się i zostawił ich samych. Juliusz zauważył, że inni goście przyglądają się im ukradkiem. To normalne, gdy rozmawia się z samym Mickiewiczem... Adam opróżnił kolejny kieliszek i poprosił służącego o następny.


-Dużo pan już wypił?- spytał młodszy mężczyzna, tym razem po polsku. Litwin zaśmiał się donośnie, zwracając na siebie uwagę gości, którzy jeszcze na nich nie spoglądali.


-Panie Słowacki, pan doskonale wie, jakie są moje możliwości, jeśli idzie o alkohol- odparł również po polsku.


-Niestety- odmruknął Juliusz i patrzył, jak starszy mężczyzna bierze łyk.


-Od jak dawna przebywa pan w Genewie?- mruknął Adam.


-To nieistotne. Ale mój czas na tym przyjęciu dobiegł już końca- nie wytrzymał. Chciał zakończyć tę rozmowę jak najszybciej. Mickiewicz był ostatnią osobą, z jaką Juliusz miał ochotę rozmawiać. Choć dawniej, kiedy miał trzynaście lat, dałby się pokroić za możliwość choćby oddychania tym samym powietrzem, co wielki Mickiewicz. Wtedy płonął podziwem i pożądaniem, teraz nie chciał Adama widzieć na oczy.


-Ależ panie Słowacki...- Litwin nie zdołał dokończyć, bo młodszy poeta mu przerwał.


-Bardzo miło było spotkać się z panem po tylu latach- skłamał Juliusz.- Do zobaczenia.


Adam patrzył, jak młodszy poeta się oddala.


-Zabawny szczeniak- mruknął sam do siebie, biorąc kolejny łyk wina.

 



Popularne posty