40

Nie tak wyobrażał sobie swój koniec. Mimo wszystko czuł względną ulgę, że zdołał się wydostać z Paryża i przenieść jak najdalej tylko mógł. Trafiło na Konstantynopol. Miejsce jak każde inne. Wszystko było lepsze od Paryża. Pokładał nadzieję w tym, że w końcu zapomni, wyrzuci z pamięci bolesne wspomnienia. Myślał, że opuszczenie Francji w czymś pomoże. Nie musiał teraz przecie patrzeć na te wszystkie chodniki, po których Juliusz stąpał, na kawiarnie, w których pewno bywał; nie musiał się obawiać, że zabłądzi między uliczkami i trafi przypadkowo na dwór, który do Słowackiego należał. Miał w sobie teraz tylko gorycz. Od śmierci jego ukochanego minęło sześć długich, przerażająco przykrych, przygnębiających lat. Każdy z dni był niemiłosiernie rozwleczony i do głębi nasiąknięty wspomnieniami, których jedynym tematem był Słowacki. Adam chciał jakoś jego widmo w swym życiu zagłuszyć. Zgasić jego płomień. Zajął się polityką, która stanowiła jeno przykrywkę dla jego pełnej wyrzutów sumienia duszy. Może nawet nie tyle wyrzutów sumienia, co najzwyklejszej nostalgii. Od dnia, w którym siłą wyciągnął od swej, już świętej pamięci, żony informację, gdzie ukryła list od Juliusza, Adam przestał odczuwać jakiekolwiek emocje. Był pozornie natchnionym, skłonnym do ciągłych refleksji, zgorzkniałym i starzejącym się poetą, a tak naprawdę krył przed światem pustkę, którą się niewątpliwie stał. Ataki weny były o wiele rzadsze niż kiedykolwiek. Na ogół niszczył wszystko, co napisał, darł, palił kartki, zamykał w szufladach. Bardzo niewiele nadawało się do publikacji. Czegoż niby miała dotyczyć jego twórczość, skoro nie czuł kompletnie nic? Miłości? Wątpił teraz w jej istnienie, gdyż mu ją odebrano dosyć dawno, bo sześć lat temu. Juliusz ją zabrał, nie pytając o zgodę. Po prostu ją z Adama wydarł i kazał się z nią pogrzebać. Zostawił na pastwę losu, samego zupełnie, obdartego z uczuć, dzierżącego w dłoni zdanie, które było niczym berło, będące potwierdzeniem, że jego dalsza egzystencja jest jednym wielkim absurdem. A teraz jeszcze to. Czuł ulgę, że i po niego śmierć się pofatygowała i to do samego Konstantynopola. Ale czy naprawdę musiał w takich męczarniach odchodzić? Coś mu dolegało, nie miał pojęcia, co i go to niewiele obchodziło. Na przemian wymiotował i gorączkował, oczy mu zapadły, włosy posiwiały całkowicie. Był skrajnie zmęczony. Ale teraz...dziś...było jakby trochę lepiej. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że może jest jeszcze szansa na cudowne ozdrowienie, ale Mickiewicz wiedział, że ta chwilowa ulga to zaproszenie od władcy Tartaru. Rysy twarzy mu się wyostrzyły niezdrowo, skórę miał szorstką i chłodną. Ile by wody nie wypił, wciąż było mu mało. Bezustanne pragnienie było nie do okiełznania, suchość w gardle zniekształcić zdążyła mu głos, którym teraz z trudem operował. W nocy napadały go uciążliwe skurcze, mięśnie mu wtedy zastygały, drętwiały. Jedyne, czego pragnął w tej chwili, to zakończenie. Już nie chciał się z ów przedziwną chorobą zmagać, nie chciał wysłuchiwać opinii tak zwanych przyjaciół, czym ona być może. Czy cholerą, czy otruciem, czy tyfusem jakim, czy tylko wytworem jego zarażonej depresją wyobraźni... Śmierć mogła go uwolnić od choroby i od czegoś jeszcze. Od myśli o Juliuszu natarczywych. Było to dla niego nie do pojęcia, jaką wielką miłością go darzyć musiał, skoro nie potrafił go z pamięci wyrzucić. Marzył o jego powrocie. Śnił o nim każdej nocy, bez wyjątku. I choć z jednej strony pragnął go zapomnieć, to z drugiej obawiał się, co by się z nim stało, gdyby Juliusza zapomniał. Już nic by mu nie zostało. A pustka, która w nim tkwiła i to pustka tak ogromnych rozmiarów, powiększyłaby się jeszcze bardziej, o ile to oczywiście jeszcze było możliwe. Gdybanie w tej chwili nie miało być nijak wiążące. Gdyż Mickiewicz umierał. Z dala od ojczyzny i swych dzieci. Dzieci, które już matki nie miały od miesięcy, a z dniem dzisiejszym miały zostać osierocone zupełnie. Przekręcił się na drugi bok z jękiem bólu. Jak to dobrze, że już się koniec zbliża...

-Chciałbym ci jakoś w cierpieniu ulżyć...- padły słowa wgniecione w słodki, piękny głos, w którym Mickiewicz z chęcią by się zanurzył. Przekręcił głowę w stronę, z której dobiegał. Stał tam. Najzwyczajniej w świecie. Jaśniejący. Lekki. Uśmiechnięty serdecznie.

-Juliusz...- wydusił Adam i wygiął z trudem usta. Jak mu się nagle ciepło zrobiło, jak ten widok ukoił jego ranną duszę... Nie raz w przeszłości się zastanawiał, czemu mu się Juliusz tak jak pan Spitznagel nie ukaże, czemu jako duch go nie raczy odwiedzić. Musiało to być bardziej skomplikowane, niźli mu się zdawało. Sapnął i zużył całe zapasy siły, by się nieco w łóżku podnieść i oprzeć wygodnie. Lękał się, że to nie duch Julka, a tylko jego wyobrażenie.

-Juliuszu...jam tak pragnął móc ci jeszcze kiedyś wszystko wyjaśnić, ten list...

-Nic już nie mów- przerwała mu zjawa, otoczona jakąś przedziwną poświatą.- Ja wiem wszystko.

Mickiewicz oddychał spazmatycznie. Nagła radość zapączkowała w nim, w jego sercu, rozlała się przyjemnym, gorącym strumieniem. Mógłby się tak w Słowackiego wgapiać bez końca. Nic się nie zmienił. Tak bardzo żywego siebie przypominał, taki był bliski, na ręki wyciągnięcie... Słowacki obszedł łóżko i ostrożnie usiadł tuż obok Litwina.

-Wybaczyłeś mi krzywdy?- spytał ściszonym głosem. Adam pochłaniał go wzrokiem, nie mógł się skupić, brakło mu pomysłu, na co powinien najwięcej uwagi poświęcić... Tak się cudownie czuł, że aż go coś od wewnątrz rozpierało. Gdyby tylko miał siły, byłby już ściskał Juliusza, tulił mocno do siebie... Jeśli można w ogóle ducha dotknąć, sam już nie był pewien. Nie mógł bowiem zapomnieć tego przedziwnego uczucia, kiedy to uchwycić zdołał rąbek koszuli zjawy pana Ludwika...Ale to było tak dawno.

-Jakie krzywdy- zaczął donośnie, uradowany jak nigdy.- Nie miałem ci czego wybaczać, najdroższy...To tyś mi powinien wybaczyć, tyś powinien moich przeprosin wysłuchać... Czemu tak nagle...zjawiasz się tutaj...

-Przyszedłem po ciebie- odpowiedział Słowacki spokojnie. Adam zamilkł natychmiast. Nie był przestraszony ani zdziwiony. Właściwie sam nie mógł dojść do ładu ze swymi odczuciami. A zjawiły się w nim wszystkie na raz, po tak długiej, sześcioletniej przerwie i to aż bolało. Ale w przyjemny sposób. Czuł ścisk, tylko że ten rozkoszny, wdzięczny. Oczy miał rozbiegane, bo błądził wzrokiem po figurce Słowackiego. Działo się w nim teraz zbyt wiele, by to w odpowiednie nawet ubrać słowa. Poczuł się spełniony. Patrzył na osobę, którą ponad życie kochał i był już gotów na śmierć.

-Nawet nie wiesz, ile bym dał, byśmy mogli obok siebie spocząć...-mruknął jeszcze. Słowacki wyciągnął dłoń i położył ją na policzku Adama. A Mickiewicz ją czuł, tę skórę, chłód, najprzyjemniejsze mrowienie, takie kojące i delikatne. Nie mógł się powstrzymać i powieki na moment przymknął, ale tylko na krótka chwilkę, bo żal mu było sekund, podczas których nie miał postaci Juliusza przed sobą. Odpowiedź Słowackiego zaskoczyła go nieco, ale niczego lepszego chyba nawet wymarzyć sobie nie mógł.

-I tak się stanie. Już leżąc obok siebie będziemy spoglądać na rodzącą się w ojczyźnie wolność.

Adam nie dopytywał. Wierzył Juliuszowi na słowo. Z niewymowną ulgą przyjął wiadomość, że jakimś dziwnym losu zrządzeniem zostaną obok siebie pochowani, pewno w przyszłości odległej. Przykrył swą dłonią palce Słowackiego, które wciąż mu na policzku spoczywały i odetchnął.

-A teraz zamknij oczy- polecił mu Juliusz. Mickiewicz szybko spełnił jego prośbę, ani na moment nie przestając się uśmiechać.







Koniec

















Popularne posty

1