38

Był niemal pewien, że to, co zrobił, a raczej czego nie zrobił, poskutkuje wizytą Zygmunta w jego domu. Nieco się tego obawiał. Nawet bardziej niż przypuszczał. Może gdyby okoliczności były inne, to nadchodząca rozmowa z panem Krasińskim by go aż tak nie przerażała. Już słyszał w głowie ten nabzdyczony głos blondyna, który gestykulując rękoma, wykrzykuje pod jego adresem wszystkie kalumnie, jakie mu ślina na język przyniesie. Albo wylicza niesprawiedliwości, jakich się dopuścił na Juliuszu... Ciekawy był, czy mu Słowacki powiedział, co stało się w jego mieszkaniu w Paryżu, do czego go Adam namówił i z czego się sam potem nie wywiązał, poniżając młodszego poetę w sposób haniebny. Właściwie sam fakt, czy Zygmunt wiedział o tym, czy też nie, był mało istotny. Nie tylko to zresztą. Cały świat przestał być  istotny. Jego kariera, rodzina, dom. Adam marzył skrycie, by Celinę trafił szlag. Najlepiej by się jej zmarło. Mógłby wtedy i dzieci się pozbyć, podrzucić komu, znajomym, dalszej rodzinie... Wreszcie zostałby sam zupełnie. Tak, jak tego pragnął. Nikt by mu nad uchem nie ględził, żadne z dzieci nie ciągnęłoby za rękaw. Spokój. Serce załomotało mu boleśnie. Spokój i Juliusz. Nie oswoił się jeszcze z jego odejściem, ale na pewno zdołał się już uspokoić. Minęło raptem dwa dni. Adam wyciszył się, odstawił na bok maniakalne znęcanie się nad drewnem na tyłach swego domostwa. Z pokoju wychodził tylko, by zjeść cokolwiek. Chciał płakać. Ale nie mógł się zmusić do tego. W dworku Słowackiego wypłakał chyba wszystkie łzy, jakie miał. A czuł, że ulżyłoby mu znacznie, gdyby ich jeszcze trochę znalazł. Pocieszał się, że może nie będzie tak źle, że może wystarczy nieco plan na życie zmienić i przywyknąć do tej poszerzającej się w nim pustki. Takie myślenie pomagało, ale tylko na ułamek sekundy, gdyż zaraz potem Mickiewicz przypominał sobie dźwięk chichotu Słowackiego i rumieńce, które wstępowały na jego policzki za każdym razem, gdy się uśmiechał. Wtedy Adam musiał budować swoją wewnętrzną harmonię jeszcze raz. Tylko co z tego, skoro zawsze burzyła się jak domek z kart, w który zaplątał się powiew wiosennego wiatru? Względne opanowanie Adama dziwiło jego żonę. Celina co prawda widywała go tylko przy obiedzie, bo wtedy raczył wychylać nos z sypialni. Mimo to była zaskoczona. Kiedy po wizycie pana Krasińskiego, który ją zwyzywał, Mickiewicz wrócił po kilku godzinach do domu, to ściszonym głosem oświadczył jej w progu, że pan Słowacki nie żyje. Nie krzyczał. Właściwie jego twarz żadnej emocji nie zdradzała. Po prostu to powiedział i natychmiast udał się na piętro. Zabarykadował się w pokoju, w którym ten sam Słowacki spędził noc, kiedy to był tak uprzejmy i pijanego Adama po przyjęciu u Januszkiewicza odprowadził. Celina wiedziała, że to przypadkiem być nie może, że jej mąż akurat tenże pokój wybrał. Był to kolejny, w jej mniemaniu jednoznaczny dowód na to, że Mickiewicza i Juliusza coś w przeszłości łączyło i nie była to przyjaźń. Bo niby dlaczego nie mógł w ich sypialni się zamknąć, tylko tę dla gości przeznaczoną obwarował? Teraz sobie jednak nic z tego nie robiła. Skoro pan Słowacki zmarł, to jeden problem z głowy. Nie musiała się martwić, że coś jej małżeństwu grozi ze strony ów Ukraińca. Ktoś zapukał nieśmiało do drzwi. Kilkunastoletnia Maria pognała w tamtą stronę, prześcigając rodzeństwo i otworzyła.

-Dzień dobry- przywitał ją smętny głos zmęczonego blondyna. Skinęła głową, a reszta rodzeństwa pochowała się za nią.

-Czy zastałem pana Mickiewicza- wyrzucił z siebie z trudem, nawet się nie siląc na to, by zdanie zabrzmiało jak pytanie. Wkrótce odgłosy szeptów dzieci i mruczenie mężczyzny zwabiło Celinę. Z miejsca poznała ów łajdaka. Już sam jego głos był znajomy. Splotła ręce na piersiach i dumnie uniosła głowę.

-Mario- wymówiła władczo, sprowadzając na siebie wzrok nie tylko najstarszej córki, ale i pozostałych pociech. W tym Władysława, którego nie omieszkała Celina wzrokiem zgromić i to tylko ze względu na jego uderzające do ojca podobieństwo, które jej tak na nerwy od lat działało.

-Zostaw mnie proszę samą z panem, zabierz rodzeństwo...- machnęła na nią dłonią od niechcenia i zatrzepotała teatralnie rzęsami. Maria bez słowa się odwróciła i rękoma zaganiała dzieci jak gęsi. Wkrótce został Zygmunt z kobietą sam w progu.

-Ładna gromadka- zmusił się poeta do tej uprzejmości, odprowadzając pociechy wzrokiem.

-Przyszedł pan może coś mi jeszcze powiedzieć? Jakoś obrazić? Może bardziej dotkliwie niż pan to dwa dni temu uczynił?- wysypało się jej z ust na jednym wydechu.

-Dziwi mnie fakt, że pan Mickiewicz zdobył się na odwagę i za żonę panią pojął... Ale jakąż katorgą musi być dla niego sypianie z panią, mogę się z nim jeno w cierpieniu łączyć. Taka jędza jak pani to prawdziwa rzadkość...- Krasiński nie mógł się powstrzymać. Wyraził swą opinię tak lekko, że sam był dumny z siebie. Celina uśmiechnęła się cierpko i złośliwie, kiwając głową z politowaniem. Dawno tylu gorzkich słów nie słyszała. Nie miała jednak zamiaru robić Zygmuntowi tej satysfakcji, więc nie dała po sobie poznać, na ile ją to ruszyło.

-W jakiej sprawie pan się dowlókł pod moje drzwi?

-Z panem Mickiewiczem muszę porozmawiać.

-To ma związek, zgaduję, ze śmiercią pana Słowackiego?- wysyczała. Zygmunt przymknął powieki i zwinął dłonie w pięści. Był już gotowy ją uderzyć, jeśli choć pół słówka na temat Juliusza wypowie. Już drżał, gotowy do ataku. Nie żałowałby ani przez chwilę, że na kobietę rękę podniósł. Niech sobie jego obraża, jego twórczość, czy nawet ojczyznę, ale na obrażanie Julka Krasiński nie pozwoli... Szczęściem w nieszczęściu Celina zaniechała dalszego przekomarzania się.

-Adam jest u góry, w pokoju po...- wskazała palcem, ale nie dane jej było dokończyć, bo Krasiński wdarł się do środka, taranując po drodze Celinę i prędko wspiął się po schodach na górę. Oczywiście zapukał, ale nie czekał pozwolenia. Wpadł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Nie zwrócił uwagi najmniejszej na wory pod oczami wieszcza, który zgarbiony siedział na skraju łóżka i tępo wgapiał się gdzieś przed siebie; w pomiętej koszuli i z rozczochranymi włosami.

-Jesteś doprawdy skrajnie bezczelny- wypluł.- Nie o mnie tu przecie chodziło, nie o ciebie, a o Juliusza!

Adam zmrużył oczy. Od tego krzyku rozbolała go głowa. Czuł się podobnie jak wtedy, gdy budził się na następny dzień po przygodach z alkoholem związanych. Jakby mu brakowało czego, jakby żałował i godność całą utracił.

-Choć tak mógłbyś go uszanować! Ale nie! Jaśnie wielmożny pan Mickiewicz nie pofatyguje się na pogrzeb tak dla niego ważnej osoby! Może się mylę?!- wymachiwał rękami, tak jak to Litwin przewidział. Zygmunt nerwowo podrygiwał, chodził tam i z powrotem, kreśląc niewidzialne koła na podłodze. Wciąż miał przed oczami tę trumnę... I dziurę w ziemi, do której ją wepchnięto, jak rzecz jaką, mało znaczący kawał drewna. Potem łopaty w ruch poszły i grudy ziemi zasypały wieko, oddzielając raz na zawsze Słowackiego od świata żywych. Zadziwiająco niewiele osób się zjawiło. Choć nawet pan Norwid przyszedł. Cóż z tego, skoro brakło jednej z najważniejszych osobistości i to tej, która Słowackiemu wiele winna była? Pana Mickiewicza?

-Czyżbyś miał jakie ważniejsze na głowie sprawy, skoroś nie dotarł?!- prawie wrzeszczał. Litwin nie miał sił ani ochoty go uciszać. Nawet wyjaśniać nie chciał. A prawda była taka, że nie dał rady. Wystarczyło, że widział jego ciało, nie chciał się pogrążać jeszcze trumny widokiem. Natłok czerni, kwiatów, smutnych twarzy tylko by go w ramiona jeszcze większej rozpaczy wpędził. Nie wyobrażał sobie, że ma to teraz Krasińskiemu wyłożyć. Dość miał problemów. Dosyć emocji jak na jeden tydzień. Czemu się tak męczyli obaj, zabijali. Nawet w pogrzebie Mickiewicz sensu nie dostrzegał. Bowiem nie chciał Słowackiego pochować. Wolał go widzieć żywego. Nie miał zamiaru uznawać jego śmierci, choć wiedział, że tak przecie jest... Powstał w jego głowie paradoks, będący jak klatka, z której się Adam nie mógł wydostać. Niby się z jego odejściem pogodził, jednocześnie nie pożegnał go, za zmarłego nie uważał...Tułał się po pustkowiu w swej omamionej głowie, nie wiedząc nawet, o czym właściwie tak dużo rozmyśla.

-Sądzę- łamał się Krasińskiemu głos, ale na twarz wystąpiła mu nienawiść tak wielkich rozmiarów, że niemal zniekształcająca całą jego postać.- Żeś niegodny nazywać się człowiekiem. Bo żeby nim być, trzeba wpierw posiadać uczucia. A tobie ich brakło. Mam nadzieję, że duch Słowackiego będzie miał za złe twą na pogrzebie nieobecność i cię zniszczy powracającymi wspomnieniami o sobie. Mam nadzieję.- powtórzył na koniec. Wreszcie opadł na stojący w kącie bergère. Zapadła cisza, której Mickiewicz tak pożądał. Nawet własnego oddechu nie słyszał. Zastanawiało go, czy teraz tak już będzie zawsze, czy tylko cisza będzie mu dawała ukojenie w smutku, którego potrzebował. Uważał, że może gdyby wyjechał, wplótł Paryż do przeszłości grubymi nićmi, to miałby większe szanse, by zapomnieć o Słowackim. Już nie chciał tak cierpieć. Niby tylko dwa dni minęły, ale udręka nie zmniejszyła swych rozmiarów. Był skazany na wieczne tortury udekorowane wspomnieniem oczu Juliusza i wydźwiękiem jego głosu. Gdyby tylko mógł raz jeszcze zapłakać i wyrzucić z siebie żal, który porastał każdą część jego wnętrzności.

-Chyba powinniśmy w choć prowizorycznej zgodzie pozostać- mruknął Zygmunt, sprowadzając na siebie otępiały wzrok Mickiewicza.- I chciałbym, by tak się stało. Pewno Juliuszowi też by zależało na tym. Ale to się nie stanie. A wiesz czemu?

Czekał na odpowiedź Adama, ale ten ani słówka nie wysupłał. Krasiński był wściekły, że w ogóle się nie odzywał, nie próbował kłócić, ani chociaż zarzutów odeprzeć. Po prostu siedział z tym obłędem w oczach i milczał.

-Ponieważ postanowiłeś nawet w ostatnich sekundach życia Juliusza wbić mu sztylet kolejny i pogrążyć w smutku... Jak...Dlaczego zrobiłeś coś tak niewybaczalnego, czemu się nie zlitowałeś, kiedy jego usta opuszczało ostatnie tchnienie? Czemu jesteś taki nieczuły?

Mickiewicz przeanalizować zdołał całą tę tyradę i doszedł prędko do wniosku, że po raz kolejny coś mu umknęło, o czymś zapomniał, jakiś element dodatkowy się pojawił i nie pasował do reszty. O cóż mogło Zygmuntowi chodzić, przecie Adam nie miał od dawna żadnego ze Słowackim kontaktu, więc jak mógł go ponownie zranić?

-O czym mówisz- burknął pod nosem. Krasiński zaśmiał się złośliwie. Wreszcie się doczekał jekiej reakcji ze strony tego upartego Litwina.

-Błagam, nie w takiej chwili, dobrze? Waść mógłby przestać rżnąć głupa w obliczu śmierci Słowackiego, to nie moment odpowiedni. Pan jesteś najgorszego rodzaju szalbierz. Bogdaj pana trafił szlag i...

-O czym mówisz- przerwał mu Mickiewicz, nie zważając na obelgi. Powtórzył tym samym tonem, co kilka sekund temu. Ani krztyny złości nie nabrał, choć w normalnych okolicznościach, po takiej przemowie Krasińskiego, byłby już go pięściami okładał.

-Dobrze, chcesz się pan bawić, bawmy się. Udam, że faktycznie z głowy ci wypadło i pojęcia nie masz, o czym mowa. Przypomnę więc. List.

Znów moment ciszy. Starszy poeta odwrócił głowę, chcąc myśli na spokojnie zebrać, które mu się teraz na podłogę rozsypały, wpełzły pod zasłony, albo uleciały hen wysoko pod sam bielony sufit.

-Jaki list- nie silił się, by jakoś ładniej to w słowa ubrać, nie miał sił ani ochoty. Ani motywacji ku temu żadnej. Ładnie mógł mówić dla Juliusza, dla niego mógł ładnie i pisać. Ale teraz go zabrakło, a więc i powodu żadnego nie miał do tego, by żyć jak człowiek z jego sławą i talentem.

-A ten, który Juliusz ostatkiem sił, tuż przed śmiercią napisał i prosił, bym wysłał do ciebie. Tenże list właśnie. Na który ty, w całej swej plugawej gruboskórności, nie odpisałeś.Czy tyle wyjaśnień ci wystarczy?- syczał ironicznie. Nie dał Mickiewiczowi szansy, by mógł dopytać o cokolwiek. Podniósł się z fotela, porawił ułożenie surduta i zapiął środkowy guzik.

-Nie wchodźmy sobie w drogę. Albo najlepiej udajmy obaj, że się nie znamy, jeśli łaska- zgromił spojrzeniem Litwina, a potem skinął niechętnie głową i wyszedł z pokoju, zamykając drzwi za sobą. Mickiewicz wziął bardzo głęboki wdech. A więc miał do niego list przyjść. List, o którym pojęcia nie miał. Co mogło być powodem jego braku? Czyżby go pocztylion na czas nie dostarczył, albo co gorsza zgubił? Adam dźwignął się w górę i chwiejnym krokiem dopadł do drzwi. Wyszedł z sypialni; powolne kroki pokierował w dół. Mały Aleksander i mniejszy jeszcze Jan prawie wbiegli w niego, pogrążeni w zabawie. Adam delikatnie odsunął dzieci od siebie i powłóczył nogami w stronę ogrodu. Celina podcinała róże. Bezszelestnie podszedł bliżej i rzekł:

-Czy był ostatnio jaki list do mnie?

Kobieta aż podskoczyła.

-Ależ się skradasz- zaśmiała się serdecznie. Nie odpowiedziała jednak na jego pytanie i pochyliła się ponownie nad krzewem z parą posrebrzanych nożyc w dłoni.

-Pytałem o coś- dodał dobitnie. Kobieta przełknęła ślinę i mina jej nieco zrzedła. Wyprostowała się, ale ociągała się z zabraniem głosu. Założyła niesforny kosmyk włosów za ucho i mężowi prosto w oczy zajrzała.

-Jaki znowu list- podjęła.- Od kogo niby?- postanowiła iść w zaparte i udawać, że nic złego nie zrobiła.

-Nie brzmisz przekonująco- stwierdził. Celinę zaskoczył fakt, że po dwóch dniach, podczas których jej małżonek bardziej umrzyka niźli zdrowego człowieka przypominał, wyszedł nagle ze swej twierdzy na piętrze i o tamten dziwny list wypytywał. A więc musiał on być jednak ważny. I najwyraźniej związany jakoś z osobą pana Krasińskiego, który kilka minut wcześniej w pośpiechu opuszczał jej dom. Zaczęła się bać. Adam miał ciężką rękę, o czym się już przekonać zdążyła. Jeśli się teraz dowie o tym głupim liście, to jej chyba nie daruje. Jej życie jawiło się teraz jeno pasmem niepowodzeń i niczym więcej.

-Gdzie go schowałaś.

Kobieta pokręciła głową, milcząc w dalszym ciągu. Mickiewicz wyciągnął dłoń i odebrał jej nożyczki. Wolał nie ryzykować jakiegoś nagłego ataku szału z jej strony. Przecie nie bez powodu wysłał ją kilka lat wcześniej do szpitala dla obłąkanych. Celina nie stawiała oporu i wypuściła nożyce z dłoni. Zacisnęła za to mocno usta.

-Powiedz po dobroci- przekonywał. Żona nie miała zamiaru współpracować. Owszem, pozwoliła osbie odebrać potencjalną broń, ale o oddawaniu listu mowy nie było. Litwin nie chciał tracić więcej czasu. Zerwał się nagle z miejsca i ruszył w stronę dworu. Wściekłość wylewała się z niego na wszystkie strony. Nie miał wątpliwości, że Celina wie o istnieniu listu i go ukryła przed nim. Wpadł rozsierdzony do pokoju dziennego. Trzęsły mu się dłonie. Omiótł spojrzeniem wnętrze i chwycił pierwsze, co mu w dłonie wpadło. Wazon ślicznie zdobiony. Rzucił nim przed siebie, a dźwięk tłuczonej porcelany przywiódł Celinę. Stanęła w progu i tylko wybałuszyła oczy. Adam podszedł do kominka i jednym ruchem ręki zmiótł z jego gzymsu statuetki, flakoniki i świeczki. Kobieta zakryła dłońmi usta i zsunęła się na podłogę. Klęczała, zanosząc się łzami, ale nie mogła wydusić słowa. Kipiący nienawiścią Mickiewicz chwycił mocno kredens i pchnął. Mebel przewrócił się, a szyby w jego drzwiczkach rozpadły się ze szczękiem na tysiące ostrych kawałeczków. Wkrótce zjawiły się dzieci, przerażone, ale i zaciekawione hukiem. Celina machnęła na nie dłonią, usiłując wypędzić z pokoju.

-Mówże, szmato!- wrzasnął Adam, ale na żonę nie zerknął. Dopadł teraz stojącej z boku rekamiery i wywrócił. Pozrywał szarpnięciem zasłony i cisnął nimi w grupkę dzieci, które natychmiast się spłoszyły i wycofały wgłąb domu. Zerwał obrazy ze ścian i zniszczył, łamiąc ramy i rozdzierając płótno. Potem podniósł krzesło i zamaszystym ruchem uderzył nim o drewno podłogi, a ono pękło, strzelając w górę drzazgami i drwami. Hałas był niesamowity. Celina łkała nieprzerwanie. Litwin dał się ponieść impulsowi. Nagły przypływ mocy zsunął się na niego. Pochylił się, podważył jedną z drewnianych desek podłoża i wyrwał, a potem rzucił w okno i rozbił szyby. Kawałki szkła posypały się na Celinę, która zaczęła się konwulsyjnie trząść, otrzepywać z opiłków szkła. Wstała z klęczek i jęknęła.

-Co w ciebie wstąpiło!

Adam nie zawahał się ani sekundy. Uderzył ją w twarz, spoliczkował. Siła uderzenia odepchnęła kobietę, która upadła i natychmiast nakryła rękoma. Mickiewicz przykucnął obok niej i mruknął:

-Przyznaj się, suko. Gdzie schowałaś list.

Jego małżonka drżała i nabierała łapczywie wielkie hausty powietrza. Obok niej rosła kałuża z łez. Nie doczekał się odpowiedzi. Podszedł więc, niby od niechcenia do leżących obok posrebrzanych nożyc i je podniósł. Celina zerknęła na niego przez ramię. Widok ostrzy nożyczek ją przekonał.

-Dobrze już!- wypłakała.- Powiem, powiem, tylko zostaw te nożyce, powiem...

Adam ich nie odłożył, ale zatrzymał się. Patrzył, jak Celina podnosi się z ziemi i ociera łzy z policzków.

-Jest w tej szafce w naszej sypialni...W szufladzie z książkami, które przy okazjach różnych...dostawałeś...

Mickiewicz odrzucił nożyce, które z brzdękiem odbiły się od kawałków drewna. Zostawił Celinę zupełnie samą w pokoju, a on skierował swe kroki ponownie na piętro. Szybko dotarł do sypialni i wzrok utkwił we wspomnianej szafce, najzwyklejszym lowboyu wykonanym z ciemnych desek orzecha. Położył palce na złotym uchwycie i pociągnął. Przerzucił tomiki poezji i dramaty, by na spodzie szuflady dostrzec kopertę. Opuściła go cała determinacja. Tchórzył. Panika nie pozwalała mu sięgnąć po list. Poruszony wziął kilka głębokich oddechów, potem zamknął powieki i zmusił swą dłoń do wykonania ruchu. Chwilę potem już zapieczętowaną kopertę trzymał i wpatrywał się w jej biel, wsłuchując się w nader donośne kołatanie jego serca.

















Popularne posty

1