34

Rok 1849.

 
  

Ostrożnie przekręcił klucz w drzwiach. Starał się tak cicho zachowywać, jak tylko potrafił, ale najwidoczniej zamek w drzwiach wraz z kluczem były przeciwko niemu w zmowie, gdyż wydały niepokojący skowyt, ocierając się o siebie. Odczekał moment, nie wykonując żadnego ruchu. Miał nadzieję, że to mu w obecnej sytuacji pomoże, ale jednocześnie czuł, że się tylko niepotrzebnie oszukuje. Po kilkunastu sekundach wślizgnął się bezszelestnie do wnętrza dworku. Natychmiast zawędrował wzrokiem pod okno, gdzie stał szezlong i z nieukrywaną ulgą odetchnął. Nie zbudził śpiącego Juliusza, a tego się właśnie obawiał, kiedy usłyszał tamten szczęk. Zdawało się Zygmuntowi, że Słowacki pozycji nawet nie zmienił, gdyż tak samo leżał, kiedy Krasiński z domu wychodził. Deszcz dudnił o szyby na tyle donośnie, że blondyn gniewał się na niebo o to, że Julka ze snu chce wyrwać. A sen był mu teraz lekarstwem... Westchnął, zdjął z siebie przemoczony płaszcz i na oparciu fotela położył, by tam w spokoju wysechł. Sam poeta zsunął się po ścianie w dół i zwiesił smętnie głowę. Szczęście z niego ulatywało zawsze, kiedy tu powracał i na Słowackiego patrzył. Serce mu się krajało. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że już niewiele im czasu pozostało, że już tylko patrzeć, jak zamiast deszczu śmierć w szybę zapuka... Przyglądał się swojemu kochankowi tak długo, że wreszcie dotarło do niego, że nie tylko swego na szezlongu ułożenia nie zmienił, ale też zaprzestał oddychać. Wszystkie mięśnie Zygmunta zesztywniały, nie potrafił się zmusić do powstania. Patrzył dalej, wzrok wytężał, pragnąc jakoś sobie wytłumaczyć to, co się działo... W końcu wyłapał ledwo zauważalny ruch, dostrzegł, że klatka piersiowa bruneta jednak się podniosła, a jego lekko sine usta uchyliły się, wpuszczając do płuc powietrze. Krasiński zaczął panikować już jakiś czas temu, sam stracił rachubę, dlatego nie wiedział, kiedy dokładnie zrodziły się w nim te obawy. Najzwyczajniej w świecie nie chciał, by Juliusz umierał. Cokolwiek było złego między nimi, straciło na znaczeniu. Nie był w stanie wyobrazić sobie, że wraca do domu, w którym już Słowackiego nie ma, albo budzi się w nocy, patrzy w bok i zamiast uroczego Ukraińca odnajduje pustkę. Często nawiedzała go myśl, że nie będzie potrafił dalej żyć ze świadomością, iż Juliusz powolnie oddawał się śmierci na jego oczach. Może gdyby widział, że Słowacki jeszcze walczy...ale on zupełnie się poddał. Nic nie było na tyle na ziemi wspaniałe, by brunet zaczął żałować, że gruźlica go od środka pożera. Możliwe, że nawet był nieco chorobie wdzięczny, iż akurat jego zaatakowała i przyspieszała kres. Zygmunt chciał go dotknąć. Pogłaskać. Choćby dłoń na policzku położyć. Ale od kilku miesięcy zachowywał dystans, bojąc się wielce, że tylko schorowanemu poecie cierpień przysporzy. Oprócz Juliuszowego kaszlu rzadko słychać było w dworku cokolwiek innego. Dłuższa wymiana zdań stanowiła święto. I na ogół błahostek ów rozmowy dotyczyły. Mimo wszystko Zygmunt radował się niczym dziecko, kiedy tylko Julek decydował się porozmawiać. Wiedział, że nie jest to dla Słowackiego przyjemne, bo choroba pozbawiała go sił z dnia na dzień, ale gdyby nie to, że czasami mówił cokolwiek, Krasiński miałby probemy z odróżnieniem go od umrzyka. Fatalnie to brzmiało i tylko Zygmunta w rozpaczy pogrążało, ale taka była niestety prawda. Już niewiele z Ukraińca zostało. Chudł, bladł, zapadał się w sobie. Nie stracił swego uroku, ale mimo to widać po nim było, że jedną nogę po tamtej stronie postawił, a druga już podrywa się, siostrę naśladując. Ich wspólnie spędzany czas był czekaniem na koniec. Żaden oczywiście tego głośno nie powiedział, bo ani jeden ani drugi poeta nie mieli dość odwagi. Krasiński dźwignął się z podłogi, podszedł do hebanowej etażerki i nalał sobie wina. Ukojenie dawał mu teraz tylko i wyłącznie alkohol. Wziął łyk i pozwolił powiekom swobodnie opaść. Oczyszczał umysł z niepotrzebnych wrażeń, pozbywał się nadmiaru smutku. Liczył, że może jego ukochany cudownie zostanie uzdrowiony. Mamił się oparami marzeń, które podsuwały mu pod nos obrazy ich szczęśliwej, wspólnej przyszłości, z daleka od Paryża i wszystkich jego wad. Właściwie jednej wady...Krasiński pokręcił głową, zmuszając samego siebie do uznania prawdziwego stanu rzeczy takim, jakim jest. W Paryżu mieszkał Mickiewicz. To była ów wada miasta, w którym im przyszło żyć.

-Żałujesz?- słaby, chwiejny głos oddzielił Zygmunta od jego refleksji i nakłonił do otworzenia oczu. Słowacki oszczędzał swe siły na wszystkim, czym mógł. Nie tracił więc energii na powitania, albo układanie pełnych zdań. Wydusił z siebie tylko to jedno słowo i patrzył na blondyna, który przywdział smutnawy uśmiech.

-Obudziłeś się...- rzucił Krasiński, nie wiedząc, jak inaczej zacząć.- Nie przemęczaj się i mną również się nie przejmuj. Zdrzemnij się jeszcze chwilę, a ja pójdę...

Wskazał bezwiednie dłonią bliżej nieokreślony kierunek. Był rozkojarzony, wolał, by Słowacki zbierał siły, niźli teraz podsumowywał swe życie, na co się zapowiadało. Kiedy spał, Krasiński nie musiał skupiać się na jego poszczerbionym zdrowiu. Zamiast tego wyobrażał sobie, że Julkowi nic nie jest, jeno śpi słodko na szezlongu, kołysany melodią deszczowych kropel i wiatru. Ale kiedy się budził, blondyn niczego oprócz poczucia beznadziei w jego oczach nie odnajdował.

-Nie żałuję ani sekundy- udzielił w końcu odpowiedzi i przeniósł wzrok w bardziej niż oczy Słowackiego bezpieczne miejsce. Przyjrzał się kryształowemu kieliszkowi, z którego pił kilka sekund wcześniej, ale im dłużej patrzył, tym ciężej mu się na sercu robiło. Coś w nim wzbierało i miało zaraz oderwać się od tegoż serca, a potem zgnić we wnętrzu jego organizmu.

-Cieszę się, że tyle lat razem spędziliśmy i niczego ci za złe nie mam. Gdybyś zmienił którąkolwiek ze swych decyzji, nie byłbyś tym Juliuszem, którym jesteś dzisiaj- dławienie w gardle utrudniało mu wysławianie się. Słowacki oddychał ciężko, wolno...Sprawiał wrażenie, jakby każde słowo dopływało do niego z opóźnieniem. Jego twarz nie zdradzała kompletnie żadnych emocji, była jak niezapisana kartka, którą Krasiński pragnął radością napełnić. A czego nie potrafił osiągnąć, choćby nie wiadomo jak się starał.

-Czemu zawsze...- ochrypły głosik wysypywał się kawałkami z ust bruneta.- Jesteś taki dobry...Co takiego lubisz we mnie...

Urwał, bo sił mu zabrakło, by dokończyć. Powolnie zamknął powieki i z jeszcze mniejszą prędkością je potem otworzył, zupełnie tak, jakby nawet na taką niewinną czynność brakowało mu mocy. Drugi poeta postanowił go wyręczyć. Co w nim lubił? Jego uśmiech. Sposób, w jaki mówił, w jaki się poruszał, lubił iskierki w jego oczach, uwielbiał patrzyć, jak pisze i kochał to, co napisał. Lubił cień, jaki na policzki rzucały jego rzęsy. Ubóstwiał z nim sypiać, rozmawiać i milczeć w jego towarzystwie. Lubił budzić się obok niego, lubił ratować go ze stanowczo zbyt licznych jak na jedną osóbkę opresji. Lubił jego zapach, lubił czuć pod opuszkami palców jego skórę, lubił dłońmi jego włosy przeczesywać...

-Wszystko- wymamrotał blondyn i wziął kolejny łyk likieru. Słowacki kaszlnął, ale nawet to mu trudności przysparzało. Nie odzywał się dość długo, błądząc gdzieś myślami i na moment o całym świecie zapominając. Deszcz dzwonił teraz bardziej jednostajnie, zamieniając się w stały szum. Zagrzmiało nagle, a piorun na ułamek sekundy niebo rozświetlił. Juliusz chciał się odezwać, chciał powiedzieć, jak bardzo nie lubił burz. Wszystkie kojarzyły mu się z nieszczęśliwą śmiercią jego ojczyma... Ale nie dał rady. Zmarnowany zdobył się na to, by jeszcze raz spojrzeć w stronę Zygmunta.

-Podaj mi...pióro i papier- mówiąc to, przypomniał sobie, jak pan Stefan Garczyński, też będąc pod zgubnym gruźlicy wpływem, zdecydował się pisać w łóżku. Zmarł może miesiąc później, kiedy już Adama w Genewie nie było... Tylko że Słowacki nie miał zamiaru na otrzymane listy odpisywać, tak jak pan Stefan, ale chciał jako pierwszy teraz napisać do kogoś i kilka spraw wyjaśnić. Już dawno powinien był to zrobić. Musiał zdążyć przed końcem. A ten był już na wyciągnięcie ręki. Zygmunt zakręcił się w koło, aż w końcu znalazł to, co Juliuszowi potrzebne i wręczył. Pomógł mu się nieco w szezlongu podnieść i własnoręcznie włożył mu pióro w dłoń. Brunet ledwo je unosił nad kartką, ledwo swe palce na nim zaciskał.

-Ostatnia prośba- wydukał i uniósł mętne spojrzenie na mężczyznę obok.- Kiedy skończę, wyślesz to do pana...

Znowu to samo. Mimo upływu tylu lat, Julek nie potrafił w obecności Krasińskiego wymówić tego nazwiska. Jakby jaka klątwa miała na niego spaść, gdyby to wreszcie zrobił. Ale co mu teraz klątwa zaszkodzi, skoro i tak już umiera?

-Do pana Mickiewicza- dokończył i się zakrztusił, a kaszel poderwał z miejsca jego ciało i zatrząsł nim. Dopiero gdy Juliuszowe drgawki ustały, Zygmunt westchnął z rezygnacją. Nie pomylił się. Prawie nigdy się nie mylił.

-Do Mickiewicza...-wypluł nazwisko z nieukrywaną pogardą.- Dobrze, zrobię to...

Wdzięczność, jaka się na twarzy Ukraińca wyrysowała, była tak wielka, że blondyn porzucił natychmiast pomysł oszustwa i sam przed sobą przysiągł, że spełni jego prośbę i nada list. I tak już zbyt mało czasu zostało na jakiekolwiek w życiu zmiany...























Popularne posty

1