33
List. Jakiż to przedmiot niepozorny. A ile zmienić może. Pamiętał, że rzadko kiedy odpisywał na listy, chyba że mu bardzo na utrzymaniu z adresatem kontaktu zależało. Przypominał sobie też, że Słowacki do matki swej w Genewie będąc, pisał, bo miał przez moment list do niej w dłoniach, kiedy to w szaleńczej wściekłości przerzucał kartkami z Kordiana na sekretarzyku Juliusza. Ostatni list, który jako takie wrażenie wywarł na nim, to ten od jego przyjaciela, Stefana Garczyńskiego, który tuż przed swą śmiercią napisał do niego. Następny, który mu się w pamięci wyrył, niczym runy na skale, to list od pana Krasińskiego, dzięki któremu parę dni wcześniej do pojedynku między wspomnianym Zygmuntem a Julkiem nie doszło. Ale ten list, nad którym Mistrz Towiański się pochylał, miał być dla Adama czymś zgoła innym. Andrzej ściskał pióro w dłoni i kreślił słowa przerażająco szybko już nawet przez wzgląd na sam fakt, że podupadł nieco na zdrowiu i dziś kiepsko wyglądał. Mimo choroby skupiał się nad treścią dokumentu, ani na sekundę nie przerywając. Wreszcie skończył, włożył kartkę do koperty i zapieczętował, oblewając kilkoma kroplami wosku i odciskając na nich znak ze swego pierścienia. Zwrócił się w stronę Mickiewicza, który od dłuższej chwili milczący, stał oparty o parapet.
-Mam nadzieję, że to pomoże twój błąd naprawić...- mruknął do poety, wybudzając go z letargu.
-Błędem nazywasz Słowackiego od Koła odsunięcie?- oburzył się Litwin.
-Owszem.
-Toż to najmądrzejsza decyzja, która do tej pory w tejże organizacji zapadła- na kilka chwil zawahał się, ale zaraz potem dodał.- Mistrzu.
Niewzruszony Towiański, raczej rzeźbę niźli człowieka przypominający, zatopił swe spojrzenie w Adamie, usiłując jego intencje odgadnąć. Nie miał siły ani ochoty by na nim swe sztuczki wypróbować, by mu w myślach czytać, czy na wizjach skupić uwagę. To nie był moment odpowiedni.
-Ciekawym, ileż razy muszę powtórzyć, że bratu Juliuszowi życie zawdzięczasz, byś to pojął wreszcie.
-Ale ja to wiem doskonale- Mickiewicz wzruszył ramionami i wyprostował, odsuwając się od zimnego parapetu i bliżej fotela chorego Andrzeja podchodząc. Splótł ramiona na torsie, chcąc się zamknąć w sobie i ochronić swe odczucia przed wrodzoną wnikliwością Mistrza. Obawiał się, że on go rozgryźć może, jeśli tylko próbować zacznie.
-Pozostawmy jednak sprawę opętania w przeszłości. Teraz ważniejsze rzeczy Koło musi rozważyć.
-Pan Słowacki to trybik, który by tę bezużyteczną do tej pory machinę w ruch wprawił- Andrzej mówił słabnącym głosem, ale wzroku z poety nie spuszczał, czym swą nad nim wyższość akcentował. Chciał Mickiewiczowi przypomnieć, kto w KSB mistrzem i organem decyzyjnym. Dość miał samowoli i przejawów tyranii Adama. Wystarczyło, że się Towiański rozchorował i w ciągu jednego dnia Mickiewicz zaburzył całkowicie hierarchię i zasady w Kole obowiązujące. Trzeba to było prędko naprawić i przywrócić poprzedni stan rzeczy.
-Natychmiast z tym dokumentem do pana Słowackiego pójdziesz i błagał będziesz o jego powrót.
-Nie ma mowy- Litwin pokręcił przecząco głową.
-Bracie Adamie- zagrzmiał Towiański w ten swój typowy sposób, jakby przy ambonie stał i do całego narodu polskiego przemawiał. Poeta już po kościach czuł nadciągającą, moralizatorską mowę, która go miała o błędzie w myśleniu przekonać. Zrobił więc znudzoną minę, czym, jak miał nadzieję, nieco Mistrza zirytował.
-Dzięki tobie pan Juliusz opuścił spotkań kilka, co zapewne tylko wstępem do jego dłuższej nieobecności. A przypominam i huczę jeno o tym tylko, że na Polsce i wolności odzyskiwaniu mieliśmy się skupić, nie ma waśniach, których tyś powodem! Zostawże w spokoju biednego pana Słowackiego, on krzywdy nikomu nie robi! Niech ramię w ramię z nami w KSB uczestniczy i pomoże w budowaniu nowego porządku... Czyżbyś nie chciał mieć u swego boku osoby, którą znasz od podszewki i która, tak jak ty, duszę ma na sztukę wrażliwą? Trzeba dogadać się, pogodzić... I przeprosić.
-Niech Mistrz zapomni- żachnął Mickiewicz. Mógł zrobić cokolwiek. Ale o przeprosinach ani mu się śniło. Nie po to narażał się na członków Koła pogardę, by teraz sprowadzać Słowackiego ponownie do KSB, skoro już się go pozbyć zdołał.
-Chwytaj tę kopertę i idź już, boś mnie zdenerwował. Ja miałem ci zwierzchnictwo nad Kołem przekazać, z Paryża wyjechać... Ale po tym, coś zrobił, nawiedzają mnie wątpliwości.
-Co to właściwie za świstek?- pogardliwie wskazał dłonią na zapieczętowany list, który wciąż spoczywał w dłoniach pana Andrzeja.
-To jest zgoda oficjalna na to, byś docisnął nieco pana Słowackiego i go do w Kole uczestnictwa ponownie namówił.
Poeta nie odpowiedział od razu. Musiał się z nową informacją oswoić. Nieświadomie zupełnie brwi ściągnął i zadumał się na sekund parę. Wolał nie zgadywać, co znaczyły słowa Towiańskiego, które niczego dobrego zwiastować nie mogły...
-Cóż znaczy docisnął?- zapytał w końcu, napędzany własną ciekawością.
-Zdaje mi się, że wiesz doskonale- kontynuował Andrzej, głębiej się w fotelu sadowiąc.- Znaczy to nic innego, jak pochwycenie każdego sposobu, by cel osiągnąć. Masz wszystko zrobić, byleby go na KSB nawrócić. Choćbyś go tam miał siłą przekonywać.
Adam odruchowo cofnął się o krok. Ani trochę nie brzmiało to zachęcająco. Przełknął ślinę. I tak musiał kiedyś skonfrontować się z Juliuszem, by mu całą prawdę odnośnie swych uczuć wyznać. A jakoś nie wydawało mu się, by go Mistrz wyrzucił z Koła, jeśli mu się nie uda Słowackiego do powrotu namówić. Gdyż przecie tego nie chciał. Dumny był ze swego fortelu. Modlitwa do cesarza Aleksandra zadziałała na dumę Słowackiego jak bat na konia. Pozbył się go raz dwa, jednocześnie sprawiając, że wszyscy członkowie przekonani byli o ich obopólnej nienawiści. Adam odsunął w takim razie już przyszłe podejrzenia nawet, co do zażyłości swojej ze Słowackim. Mogli być teraz razem. I nikt się tego domyślał nie będzie, widząc jak drą ze sobą koty. Mickiewicz westchnął przeciągle i wziął kopertę od Towiańskiego. Chciał ukrócić tylko jego żale i pozbyć się jednego ze swych licznych problemów. Andrzej przestał bajdurzyć, to było najważniejsze. Teraz pozostało Mickiewiczowi trochę poudawać, że faktycznie ma zamiar odzyskać dla Koła pana Słowackiego, a tak naprawdę wcale tego robić nie musi. Pójdzie do niego, wyzna, co mu na sercu leży i po kłopocie. Czy cokolwiek mogło pójść nie tak?
-Dobrze, Mistrzu, spełnię twoją prośbę- podjął Litwin.- Ale wiedz, że nie pochwalam tego i nie pochwalałem nigdy przedtem. Skoro jednak ty sam uważasz, jako nasz zwierzchnik i z utraconą wolnością pośrednik, że Juliusz jest niezbędny, to poświęcę swoje przekonania dla sprawy. Wojna wymaga ofiar. A Polska chyba warta takiej ceny?
-Wielce jestem rad, żeś na oczy przejrzał- uśmiechnął się Towiański. Nie miał zamiaru sprawdzać Adama, zagłębiając się w odmętach jego umysłu. Postanowił mu zaufać.
-Nie zwlekaj ani sekundy dłużej- rzucił jeszcze, ponaglając Mickiewicza. Ten skinął tylko głową, ubrał surdut i wyszedł, delikatnie za sobą drzwi przymykając.
Wiele zniósł, będąc z Juliuszem, ale tego już było za wiele. Słowacki milczał od kilku dni,co na tyle poważną jawiło się sprawą, że mowy nie było o obracaniu tego w żart. Nie raczył nawet wytłumaczyć, czemu już na spotkania Koła nie uczęszcza. Krasiński pytał nie raz, cóż takiego się stało, że Juliusz wrócił z ostatniego spotkania KSB z przetarciami na surducie. Odpowiedzi nie uzyskał, jego kochanek milczał jak zaklęty. Nawet nie wzdychał w jego obecności, bo przecie nie chciał Zygmunta żadnym raczyć dźwiękiem. Słowacki postanowił bowiem, że nigdy, przenigdy Zygmuntowi nie powie, jak to Adam go za poły chwycił i przez drzwi swego domu wyrzucił. Juliusz wtedy tak upadł niefortunnie, że już się ze swym surdutem pożegnał. Nadawał się tylko i wyłącznie do wyrzucenia, taki przykurzony, poplamiony i w paru miejscach wytarty, co pamiątką miało być z jego bolesnym z ziemią spotkaniem. Krasiński wywlókł spod łóżka te walizki, które do niego należały, potem do szafy podszedł i począł wyciągać z niej swoje rzeczy, jedna po drugiej. Był w takim amoku, że nie zwrócił uwagi na pojawiającą się w progu sypialni postać bruneta.
-Co robisz- padły z jego ust słowa, pierwszy raz po tak piekielnie długiej przerwie.
-A więc jednak umiesz mówić?- syknął Zygmunt, nawet na Ukraińca nie patrząc.- Myślałem, że mnie karzesz i już nigdy się do mnie nie odezwiesz.
Słowacki ów przytyk mimo uszu puścił. Wezbrały w nim bowiem wyrzuty sumienia, że aż nazbyt długo udawał nieprzejednanego i tak swym milczeniem Krasińskiego tłamsił. Czuł, że zaraz tego pożałuje. Obserwował uważnie, jak blondyn pakuje pośpiesznie walizki. Jeszcze nigdy przedtem go tak szybko krzątającego się po pokoju nie widział; zupełnie jakby mu kto broń do skroni przystawiał i ponaglał bezustannie.
-Co robisz- ponowił, z trwogą zauważając, że już jedna z walizek prawie pełna.
-Kiedym to ja ci zadawał pytania, taki skory do odpowiedzi nie byłeś. Więc zdradź mi, czemu ja mam ci cokolwiek tłumaczyć?- Krasiński był oschły prawie tak samo jak Mickiewicz przed laty.
-Zygmuncie, błagam...
-Czyż nie widzisz, że się pakuję?!- warknął w końcu, rzucając na podłogę jakieś swe koszule i dysząc spazmatycznie. Zaraz potem kaszlnął i znów wzrok od Słowackiego odwrócił. Juliusz szybko odgonił myśli o tym, że i Zygmunt być może na gruźlicę cierpi, o czym już wcześniej myślał i czego się bał. Bo jeśli faktycznie ten Krasińskiego kaszel o chorobie świadczył, to z pewnością zasługą to było przebywania w jego towarzystwie... Mimo wszystko zagłuszył te podejrzenia i powrócił w miejsce, w którym teraz pozostać winien. Zbliżył się o kilka kroków i delikatnie uchwycił dłoń drugiego poety. Ten momentalnie odepchnął Słowackiego od siebie i dopowiedział, już głosem ściszonym:
-Dajże spokój, za późno na to. Mam dość twych intryg, dość twego do Mickiewicza wciąż żywego afektu, dosyć Koła Bożej Sprawy...
-Koła Sprawy Bożej...-poprawił go mimowolnie Juliusz i natychmiast zakrył usta dłońmi, żałując, że pozwolił sobie przerwać Krasińskiemu. Zygmunt odczekał chwilę, poskramiając w sobie rosnący gniew. Nie dość, że Słowacki niesprawiedliwie go traktował, przynajmniej w porównaniu do pana Adama, to jeszcze go teraz poprawiał będzie?
-Juliuszu- wycedził.- Dorosnąć pora. Gardzisz mną, jużem to zrozumiał. Widocznie nikt Adama miejsca w twym życiu zając nie może.
-Bzdury pleciesz- wtrącił brunet.- Przecie od dawna o...nim...nie rozmawialiśmy. Już mi na nim nie zależy.
Drugi poeta schylił się, by podnieść koszule, które przed momentem od siebie w szale odrzucił. Ponownie je złożył i umiejscowił w jednej z walizek. Nie miał oczywiście pojęcia o tym, że Adam do Koła przynależał, a może raczej wolał się oszukiwać, że to prawdą być nie może. I tak już nie dbał o to. Wolał Juliuszowych ran nie rozdrapywać, bo wiedział, że jeśli jego smutek zobaczy, to znów mu serce zmięknie i daruje mu winy. Dziś chciał inaczej postąpić. Wymusić pragnął na Słowackim jakąkolwiek decyzję, albo żeby się chociaż opowiedział po którejś ze stron. Nie miał w zamiarze na zawsze odchodzić, zbyt miłował drugiego poetę. Miała to być forma nauczki i kilka chwil odpoczynku dla Zygmunta od ich przedziwnych, namnażających się kłopotów.
-Prawda to?
-Oczywiście, że tak. Wątpisz jeszcze?- Ukrainiec znów zbliżył się odrobinę, ale już za rękę Krasińskiego nie chwytał, bojąc się ponownego odrzucenia. Sam już się gubił w tym, jakie ze stwierdzeń prawdziwym, a jakie wybornie zmyślnym kłamstwem, którego jedynym celem zatrzymanie Zygmunta przy sobie.
-Skoro tak- drugi mężczyzna wyprostował się i zapiął guziki swej kamizelki.- To powiedz, że mnie kochasz.
Wydźwięk słów ukuł go i na moment życia pozbawił. Jak tylko oddech mu powrócił, a serce znów zaczęło normalnie pracować, Słowacki przygryzł dolną wargę i wlepił parę ciemnych oczu w twarz swego towarzysza. Zygmunt czekał minutę, dwie, trzy... Spodziewał się, że i tym razem ów błogosławionego zdania nie usłyszy, niemniej go ta nieprzenikniona cisza zabolała.
-No cóż- mruknął.- Chyba wszystko jasne. Odkąd na ciebie tylko spojrzałem, łaknąłem twej uwagi i serca. Nie przejmowałem się twoją burzliwą przeszłością, o której mi przecie wszystko powiedziałeś. Przynajmniej taką zawsze nadzieję żywiłem, że niczego przede mną nie ukryłeś. Ale nawet jeśli, to nie miałbym ci za złe tego, w końcu to twoje życie. Zdradzałeś mnie. Trudno. Mickiewiczowi w swej duszy po cichu i w tajemnicy świątynię wznosiłeś, ale to nic. Zawsze dla ciebie dobry byłem, a może tobą zaślepiony... Zmęczyłem się jednak. Koniec. Należy mi się chyba co lepszego. Proszę, byś się wreszcie określił i mi jednoznaczną odpowiedź dał.
Skończył i podniósł z łóżka walizki. Przemknął obok skamieniałego Juliusza, opuszczając pokój bez cienia emocji. Czy Słowacki powinien wybiec za nim? Co powiedzieć? Zadrżał, nogi same podyktowały mu warunki. Rzucił się za Krasińskim i go wkrótce dogonił, kiedy ten już do drzwi się kierował.
-Wrócisz?- wysapał, jak tylko obok niego się znalazł.
-To od ciebie zależy- ton blondyna nagle złagodniał, znacznie ocieplił. Popatrzyli na siebie.
-Wrócę do swego domu, więc problemów ze znalezieniem mnie nie będziesz miał. Tylko jak już się zjawisz, liczę, że z gotową odpowiedzią. Pozbędziesz się ze swego umysłu jedynej przeszkody, jaka tam tkwi, a więc pana Mickiewicza i pozwolisz nam obojgu na szczęście, albo zakończymy naszą znajomość.
Wskazówka zegara załomotała kilkakrotnie, zanim Zygmunt wreszcie poderwał się z miejsca i po prostu wyszedł z dworku, pozostawiając Julka samego w bardzo znaczącym dlań momencie jego życia. Słowacki zastygł przy drzwiach na o wiele za długo. Stał tam nawet, jak już dorożka z Krasińskim oddaliła się znacznie, a może gdy w połowie drogi do celu była. Coś go koniec końców pchnęło do wkroczenia do salonu. Zanim w fotelu zasiadł, musiał się trzęsącymi dłońmi oprzeć o podłokietniki, bo odniósł wrażenie, że mu podłoga spod stóp się osuwa, zabierając ze sobą i wspomniany fotel. Patrzył w płomienie kominka, ale jakoby ślepcem był, gdyż nie zauważał ich w ogóle. Tyle miał do poukładania... Coś przecie do Adama czuł. Ale co. Na dodatek Krasiński zbyt mu był bliski, by go teraz zostawiać, zbyt dobry, by ranić. Umierał. Powoli się gruźlicy oddawał... A to całe KSB tylko gwoździem do trumny było. Pragnął, by wszystko, co go do tejże chwili spotkało, okazało się przywidzeniem. Chciał wymazać dosłownie każdy strzępek swej przeszłości i zmienić wszystek swych dotychczasowych decyzji. Już nie dawał rady, argumenty przelatywały mu pomiędzy palcami i zatapiały się w dziwnie płynnej, giętkiej podłodze, która pochłaniać zaczęła nogi fotela... Juliusz z przerażeniem patrzył, jak osuwa się z meblem w dół. Zgiął kolana, podnosząc swe własne nogi wyżej, w obawie przed rychłą śmiercią. Czy to sam Czart się o niego dopominał? Czy to się wrota Tartaru dla niego uchylały? Ktoś mu musiał pomóc, jakaś życzliwa mu jasność powinna się tera zjawić i odgonić twory jego przemęczonej wyobraźni... I taka się właśnie zjawiła. Donośne, zdecydowane pukanie do drzwi przywróciło normalny rzeczy stan. Podłoga ponownie stała się drewnem, a Słowacki spokojny na niej swe stopy ułożył. Kaszlnął, pozbawiając się z gardła nieprzyjemnego skrobania i już z większą niż dotąd ulgą wstał. Kierował nim impuls, dlatego nawet się nie zastanawiał, kto o tej porze może za jego drzwiami stać. Otworzył. I skamieniał.
-Mogę wejść?- ten głos. Ten nieziemsko rozkoszny, czarujący głos.
-Skąd wiesz, gdzie mieszkam- wyrzucił z siebie Słowacki i od razu przypomniał sobie, jak nad tąż samą rzeczą się zastanawiał, gdy pijany Adam go w Genewie odwiedził.
-Pan Towiański mnie tu przysłał.
-Ach...tak...
-Mogę więc?- ponowił. Julek niechętnie zrobił mu miejsce i oddech wstrzymał, kiedy Adam przeszedł tuż obok. Starszy mężczyzna pobieżnie obejrzał wnętrze, a jak tylko huk zamykanych drzwi posłyszał, wydobył z wewnętrznej kieszeni surduta zapieczętowaną kopertę.
-Byłbyś tak łaskaw?- podał ją Słowackiemu. Ten bez wahania rozdarł pieczęć i rozprostował kartkę znajdującą się w środku. Przesuwał oczami z lewej do prawej, z góry w dół, aż dotarł do końca dokumentu i pytającym spojrzeniem swojego gościa obdarzył.
-Cóż znaczy docisnął?- jęknął, widząc ów słowo na dokumencie, a Mickiewicz zaśmiał się krótko w odwecie.
-To zabawne, ale tymi samymi słowami o to Mistrza zapytałem...
Umilkli. Młodszy poeta odłożył list na bok, a potem gestem wskazał Adamowi miejsce.
-Napijesz się czego?
-Nie- ku jego zaskoczeniu Mickiewicz odmówił, a przecie zawsze był chętny, jeśli o alkohol szło. Słowacki zasiadł na wprost niego i wygodnie się oparł. Podziwiał swe własne opanowanie. Nawet jakieś kojące ciepło go ogarnęło, kiedy tak spoglądał na Adama opatulonego światłem ognia kominka. Przecudnie tak wyglądał, lekko uśmiechnięty, rozluźniony, ze skrzącymi się oczyma. Juliusz po prostu oprzeć się nie mógł wrażeniu, że jakaś zmiana się w Litwinie dokonała, która napędem dla niego była i powodem jego przyjścia tutaj. Nie mogło to też być zwykłym przypadkiem, że się zjawił akurat w dniu, w którym Zygmunt zniknął... Toż to było zrządzenie losu. Bo co innego?
-Mistrz nalega, byś do Koła wrócił.
-Doprawdy- wyrzucił z siebie beznamiętnie młodszy.- Może i mógłbym, ale wcześniej członkowie musieliby tę idiotyczną do cesarza modlitwę porzucić.
-Och, to się nie stanie, masz moje słowo- Adam wzruszył ramionami i rozciągnął swój uśmiech odrobinę szerzej.
Julek źle się czuł z faktem,że pomimo swoich wcześniejszych ustaleń, KSB porzucił. Miał tam bowiem tkwić tak długo, jak sam Mickiewicz. Ale szczytem wszystkiego było zmuszanie go do uznania Aleksandra I za brata. Już mniej uwłaczające było Szatana zwoływanie... Na modlitwę do cara zgody wyrazić nie mógł.
-Czy tylko o tym pomówić chciałeś?
-Nie tylko- starszy mężczyzna westchnął i pochylił się do przodu, opierając łokciami o własne uda.- Ale jak zacząć nie wiem.
-Tak znamienity poeta, a nie wie, jak słowa dobrać?- żachnął się złośliwie Juliusz.
-W innych okolicznościach najpewniej bym się zaczął wykłócać, ale to nie jest odpowiedni moment, Juliuszu.
Słowacki przełknął ślinę i pozbył się z twarzy swojej pewności. Największe wrażenie zrobiło na nim to, w jaki sposób Litwin jego imię wymówił. A zrobił to tak delikatnie, jakby niegodny był w ogóle je wspominać.
-Jesteś sam? Gdzie pan Krasiński?
-Sam - Ukrainiec celowo na drugie z pytań nie odpowiedział.
-Doskonale- szepnął Mickiewicz i wyprostował się.- Czas, bym ci się do czegoś przyznał. I tym razem szczerze będę mówił, nie masz się czego obawiać.
Adam urwał, myśląc, że może Julek coś wtrąci, albo mu przerwie. Ten siedział tylko z miną smutną i z największym skupieniem. Słowem się nie odezwał, nie chcąc tajemniczości chwili burzyć.
-Nie mogę dłużej przed sobą udawać, że mi na tobie zależeć przestało. Bom ani iskierki z mych uczuć do ciebie nie utracił. Niedawno to zrozumiałem...
Słowacki nie wytrzymał. Poderwał się z miejsca i odruchowo za szyję złapał, gdyż to, co poczuł, zbliżone było niebezpiecznie do cierpienia, jakie mu rytualny sztylet Adama zafundował.
-Nie, błagam...- Adam za nim podążył i również z miejsca powstał.- Musisz mnie wysłuchać... Ja wiem, wiem...żem ci wiele złego wyrządził, ale tyś mi dłużnym nie pozostał. Daj mi szansę, a wszytko naprawię. Tylko pozwól mi...
Zaplątał się we własnych myślach i słowach, plątanina uczuć ścisnęła mu serce, niemalże miażdżąc je i go życia pozbawiając. Juliusz oczy otwierał szerzej i szerzej, ale zmusić się nie mógł do racjonalnej reakcji. Długo czekał na moment temu podobny. Gdyby Mickiewicz się nieco z ów wyznaniem pospieszył, Słowacki nie miałby oporów. Ale wiele rzeczy uległo zmianom. Dopiero co Krasiński mu swe o nim zdanie wyłożył, a teraz to... I czy naprawdę mógł w Adamie i stałości jego uczuć wiarę pokładać? Przecie już nie raz zawiódł się na nim, przecie nie byli sobie pisani...
-Zapomnijmy o tym, co i tak już do przeszłości należy- kontynuował starszy wieszcz.- Miłuję cię. Twój ojczym byłby mnie za to zabił, gdyby sam się przy życiu ostał... Nic nam teraz na przeszkodzie nie stoi...Nic...
-Mylisz się- wydukał Słowacki, przełykając zbierające się w jego ciele łzy.- Zygmunt tyle mi dał dobroci, że mi nie wolno teraz takiego noża w plecy mu wbić.
Elektryzujący wstrząs przepłynął przez Mickiewicza. Jak to Zygmunt... Czy Słowacki rzeczywiście jego jako tarczy w takim momencie użył? Adam pamiętał, że dosyć niedawno dławiły go wyrzuty sumienia, bo przecie na Juliusza rękę podniósł. Ale po tym, co usłyszał kilka sekund temu, odmienił całkowicie swe przekonania, z którymi tu przecie przybył. Nie zdołał szału powściągnąć. Nie zdołał rąk swych opanować. Dłonie samoistnie pofrunęły w stronę Julka, zacisnęły się na jego i tak już obolałej szyi. Przez ułamek sekundy oprzytomniał, że przecie jeszcze w Genewie miał sen, koszmar...W którym dusił Słowackiego. I nagle stało się. Oplótł jego gardło palcami i nie wypuszczał, a młodszy poeta starał się ze wszystkich sił go od siebie odepchnąć. Szarpał się, aż w końcu obaj na podłogę upadli, Adam w amoku duszący młodszego chłopaka, który wierzgał pod nim, łapiąc łapczywie ogromne hausty powietrza. Dłońmi chciał sięgnąć twarzy Litwina, ale słabł, każda sekunda w morderczych objęciach poety odbierała mu wolę walki. Zaczął ustami poruszać, bo w głowie miał tylko dwa słowa.
-K...- niemalże wypluł, ale Mickiewicz wciąż pastwił się nad nim, przygwoździł własnym ciałem do podłogi. Litera coś zgoła innego mu na myśl przywiodła.
-Krasiński!- wrzasnął.- Jego zaraz po tobie zamorduję!
Juliusz zrozumiał niespodziewanie, przed czym go jeszcze duch Ludwika zdołał ostrzec. Czyżby ostatnią krzywdą, jaką miał zaznać, była śmierć z ręki Mickiewicza? Spróbował jeszcze raz, bo słowa mu spokoju nie dawały.
-K...- dławił się, nie mogąc siły dostatecznej wykrzesać, by rozsierdzonego Litwina powstrzymać i zrzucić z siebie. Już ulatywał. Już dusza mu się od ciała odlepiała i wynosiła co raz to wyżej. Adam napierał i zmniejszał miejsce między swymi dłońmi, pozbawiając Słowackiego jednego z ostatnich oddechów, branych już na krawędzi przepaści.
-Kocham cię...- zdołał powiedzieć, a zlękniony Adam odskoczył od niego, lądując nieco dalej na podłodze. Juliusz zaniósł się suchym kaszlem,odwrócił z pleców i podparł dłońmi, nabierając tchu. Kasłał, a każdy jego ruch nową falę udręki przynosił. Oszołomiony Mickiewicz spojrzał na swoje dłonie, którym nieomal by miłość swego życia zabił. Juliusz nie mógł do ładu z samym sobą dojść, nie wiedział, czy żyje, czy już umarł może, czy kaszle dalej, czy może już krwią zaczął pluć. Wszystko wirowało i kręciło się dookoła, ledwo nogami włączył, cudem się na nogi podniósł, ale zaraz upadł, nie mogąc równowagi utrzymać. I na Mickiewiczu wylądował, prosto w jego ramiona, a powietrze zbierał z jego ramienia, o które głowę oparł.
-Wybacz mi, wybacz...- powtarzał Adam, cały się trzęsąc. Przytulił ostrożnie Julka. W potoku myśli zdołał dostrzec, że Juliusz chyba pierwszy raz mu otwarcie miłość wyznał. Że chyba nigdy wcześniej mu tego nie powiedział...Już sam nie pamiętał.
-Zro..zrozum- zaczął Juliusz, przerywając słowa atakami kaszlu.- Nie możemy...razem...Zygmunt, Celina, twoje...dzieci...
-Co we mnie wstąpiło...- mruczał Adam, kołysząc się na boki i wciąż tuląc do siebie biednego Słowackiego.- Byłbym cię zabił...
-Kocham cię, zawsze kochałem. Już kiedy miałem kilkanaście lat, tyś mi był...najbliższy.
-Byłbym cię zabił...-Adam zdawał się być nieobecny, krążył gdzieś po innym świecie i zrozumieć próbował, czemu tak potraktował Słowackiego... Chyba nie mógł znieść tego, że znów razem być nie mogli. A przecie pasowali do siebie jak nikt inny.
-Ja tego Zygmuntowi...zrobić nie mogę...Ale kocham cię. Zawsze...- wykaszlał z trudem Juliusz. Ściany dworku mu się rozmywały, gdyć łzy wypełniły mu oczy. Nie miał pojęcia, czy to z bólu, czy może ze zwykłej rozpaczy. Kaszel długo nie ustępował, ale Mickiewicz poczekał na jego koniec. Juliusz zamilkł wreszcie, ale nie przestawał tulić się do starszego poety. Ogień w kominku dogasał.
-Czyżby to był nasz koniec?- odważył się odezwać Litwin, ale nie miał śmiałości spojrzeć drugiemu poecie w oczy. Szukał odpowiedzi w samym sobie. Co takiego w nim zakiełkowało, że już po raz kolejny tak paskudnie Juliusza traktował. Miał pewność, że akurat dzisiejszego wybryku sobie nie daruje.
-Idź już, rozstańmy się w zgodzie...ja już do KSB nie wrócę, przysięgam.
Adamowi to się w głowie nie mieściło. Nie chciał wstawać, nie chciał murów tego domu opuszczać, bo domyślał się, że po raz ostatni miał Juliusza przy sobie.
-Nie mam ci za złe tego, co się tu wydarzyło. Ale proszę, idź już- błagał Julek, starając się opanować drżenie głosu i własne, chłodne łzy. Ścisk na szyi był w dalszym ciągu wyczuwalny, co z pewnością jego stanu zdrowia nie poprawiało.
-Tyle rzeczy jeszcze między nami niewyjaśnionych...- ciągnął starszy mężczyzna, mocniej do siebie przyciskając ciało Słowackiego. Wdychał jego zapach, przeczesywał palcami włosy, bo pragnął to wszystko jak najlepiej zapamiętać. Ta rozłąka miała być bowiem tą najdłuższą.
-Byłeś najlepszym, co mnie w życiu spotkało- Słowacki oswobodził się z uścisku i wstał jakoś, chwiejąc się. Opatulił dłońmi szyję, ale już na Adama nie spoglądał. Odwrócił się do niego plecami, ukrywając przed nim swe łzy. Nie chciał mu w oczy spojrzeć, to mogłoby się dodatkowym ciosem okazać. Musieli to skończyć szybko i to w tej chwili.
-A tyś był najgorszym, bo dostrzegłem, że bez ciebie szczęścia nigdy nie doświadczę- odrzekł szeptem Mickiewicz, podniósł się z podłogi i oglądnął stojącego do niego tyłem Słowackiego z góry na dół. Potem rozległ się stukot jego butów i trzask zamykanych drzwi.