31

Gdyby ktoś wszedł teraz do dworku Słowackiego, zobaczyłby jak ten siedzi na krawędzi stołu ze skruszoną miną, a Krasiński pochyla się nad nim z gazą w ręce i przemywa ranę na szyi. Zygmunt starał się być delikatny, ale drugi poeta i tak nie zwracał uwagi na ból. Wpatrywał się usilnie w twarz blondyna, analizował jego grymas, świadczący o wielkim skupieniu i trosce. Za to właśnie Ukrainiec go podziwiał. Mimo wielu nieprzyjemności, których oboje doświadczyli i pomimo niesprawiedliwości, których Juliusz się dopuszczał, Krasiński nie przestawał się o niego troszczyć. Wybaczał wszystko i z anielską cierpliwością znosił chwile załamania Słowackiego. Julek cieszył się, że akurat na niego trafił i ma go teraz przy sobie. Oczywiście, podgryzały go tu i ówdzie wyrzuty sumienia. Przecież okłamywał Zygmunta i znów będzie musiał to zrobić. Ale taka jest cena ich bezpieczeństwa. A przecież Juliusz nie chciał, by Krasińskiemu kiedykolwiek stało się coś złego i teraz wreszcie to zrozumiał. Choć nie nauczył się odwzajemniać jego miłości, to wiedział, że na pewno mu na Krasińskim zależy. I dalszego życia sobie bez niego nie wyobrażał. Ten fakt miał również wpływ na jego relacje z Mickiewiczem. Gdyby teraz okazało się, że Adam mógłby i chciał do Juliusza wrócić, to on prawdopodobnie by się na to nie zgodził. Złamał serce Ludwika. Łamał i serce Zygmunta. Ale nie zamierzał tego błędu popełniać ponownie. Krasiński był wspaniałym człowiekiem. Nawet mimo swych przywar i dziwactw. Delikatnie przyłożył watę nasączoną jakimś specyfikiem do bolesnej pręgi na skórze Słowackiego i unosił brwi, wyrażając tak swą obawę o to, że jeden jego nieostrożny ruch może brunetowi przysporzyć cierpienia. Julek już dłużej nie mógł utrzymywać w sobie wzrastającego w nim wzruszenia. Wyciągnął dłoń i wplótł we włosy drugiego poety, zmuszając tym samym, by spojrzeli sobie wzajem w oczy. Zygmunt z tego powodu musiał na chwilę przestać opatrywać zranioną Juliuszową szyję i westchnął tylko bezradnie.

-Jesteś na mnie zły?- spytał Słowacki.  

-Zniknąłeś na całą nos. A wróciłeś z poranioną szyją.

-Tak, wiem...- zająkał się Julek.- Sam byłem zdziwiony. Nie przewidziałem, że to będzie trwało aż tak długo. Następne spotkanie Koła z pewnością okaże się krótsze.

Zygmunt był ewidentnie rozczarowany wiadomością o następnym spotkaniu, ale nie zamierzał bawić się w ojca i czegokolwiek Juliuszowi zabraniać.

-A ów rana jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku. To nawet streszczenia nie jest warte.

-Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - westchnął drugi poeta, biorą w dłoń buteleczkę specyfiku. Zszargane nerwy dały mu się we znaki. Irytacja w głosie i drżąca dłoń były jednoznacznym dowodem na to, że zbliża się poważna rozmowa. Słowackiego czekało najtrudniejsze. Spuścił wzrok, a jego dłoń samoistnie zsunęła się na bark Zygmunta. Koniecznym było nieco fakty nagiąć i ominąć osobę Mickiewicza w dyskusji. Juliusz wszystko obmyślił w drodze powrotnej do domu.

-Właściwie jest coś, o czym powinieneś wiedzieć- Ukrainiec szeptał, ale robił to bezwiednie. By cokolwiek usłyszeć, blondyn zmuszony był nachylić się jeszcze bardziej.

-Tylko o jedno cię proszę. Nie denerwuj się.

-Przy tobie to raczej niewykonalne- parsknął Krasiński. Natychmiast spoważniał, widząc malującą się na twarzy Julka powagę. A ten zbierał w sobie odwagę. Musiał powiedzieć o pojedynku. O tym, że aby uniknąć zdemaskowania, zrobił, co powinien i skłamał. Jednak nie czuł się na siłach, by się zmusić do otworzenia ust. Zamiast tego uwiesił się na Zygmuncie i wtulił w niego. Uczuł niemoc wypływającą z czeluści jego tchórzliwej duszyczki. Trwożył się o reakcję Zygmunta. Przecie mógł się pieklić. Obrócić się, wyjść, trzasnąć drzwiami... Blondyn objął poetę w talii wolną ręką, a w drugiej wciąż trzymał fiolkę i watę. Już dawno nie przytulali się tak po prostu. Z reguły wszelkie dyskusje kończyli w łóżku. Brakowało między nimi dawnej czułości; takiej, jaka była na początku ich znajomości. Długo nie wydawali z siebie żadnego dźwięku, napawając się chwilą i bliskością. Wreszcie to Krasiński wykonał ruch, odchylił nieco Julka i zaczął.

-Boję się o ciebie. Coś złego wisi w powietrzu.

Ukrainiec nabrał głośno powietrza, co ostatnio przychodziło mu z większym niż przedtem trudem. Okiełznał kaszel, nauczył się go powstrzymywać, ale w zamian zmuszony był oprawiać każdy oddech bólem. Otrząsnął się i pozwolił słowom płynąć.

-Bardzo chciałby być częścią Koła. Jest wiele ku temu powodów, ale nie o tym teraz mowa. Wystąpiły pewne komplikacje, o których przykro nawet mówić. I są one niestety z tobą związane.

Blondyn odsunął się jak poparzony i cisnął gromu z oczy wprost na Juliusza.

-Ze mną?- powtórzył niepewnie. Cokolwiek miał się teraz dowiedzieć, wiedział, że nie będzie to przyjemne. W końcu Słowacki przyciągał kłopoty jak nikt inny w świecie.

-Jeden z członków Koła stwierdził, że zbyt często widuje się nas razem i nie świadczy to z pewnością o naszej przyjacielskiej zażyłości...

-Kto?

-To nieistotne. Sam zbyt dobrze tegoż człowieka nie znam. Ale najwidoczniej on mnie już tak.

Zygmunt ściągnął brwi, a potem zwinął dłonie w pięści i oparł nimi o blat. Po latach ze Słowackim znajomości zdążył już do jego głupstw przywyknąć. Ale przerażał go sam fakt, że te głupstwa popełniał, dlatego też z niemałym lękiem czekał dalszej części historii.

-Musiałem jakoś odeprzeć ów atak...Jakimkolwiek sposobem. Uciekłem się do kłamstwa.

-Nie dziwna, w tym jesteś mistrzem- burknął Krasiński pod nosem.- Zapewne było to kłamstwo wielce wyszukane. Znając twoją fantazję...

-Powiedziałem, żem od ciebie satysfakcji zażądał- przerwał mu brunet. Krasiński poddał się impulsowi po brzegi napełnionym wściekłością. Cisnął fiolką z lekiem w kąt pomieszczenia, a ona rozprysła się na kawałeczki z głuchym brzdękiem. Słowacki aż podskoczył.

-Wiedziałem- warknął Krasiński.- Czułem, że to nie mogło być nic mądrego, skoro opuściło twoje usta!

-Zygmuncie...- mówiąc to, przechylił głowę . Ton miał łagodny, gdyż starał się jakoś uspokoić rozsierdzonego kochanka. Na próżno.

-Doprawdy, postawiony w twoim miejscu, skłamałbym, używając do tego wszystkiego, tylko nie pojedynku! To ostatnie, co by mi do głowy przyszło! Mogłeś się jeszcze bardziej wysilić i większy idiotyzm wynaleźć! Nie...Ja chyba śnię... -na moment przerwał, uspokoił oddech i spojrzał z politowaniem na siedzącego na skraju stołu Julka. Ochłonął. Przeszedł kilka kroków, zastanawiając się, czy w jakikolwiek sposób uda się wybrnąć z ów ambarasu.

-Co dokładnie powiedziałeś- dopytał, choć nie zabrzmiało to w uszach Słowackiego jak pytanie.

-Że nie zgadzaliśmy się ze sobą w zbyt wielu znaczących kwestiach...Żeś mnie uraził, udając, iż mnie nie znasz, kiedym cię na ulicy spotkał... I że jest między nami niepisany spór o kobietę...

-Błagam- Krasiński uniósł nieco dłonie, powstrzymując Juliusza przed mówieniem. Sam nie był pewien, czy naprawdę chce się dowiedzieć tego, o co miał zamiar spytać. Uznał jednak, po błyskawicznym namyśle, że lepiej dla niego, jeśli wszystkie aspekty tej intrygi pozna.

-Tylko mi nie mów, żeś nazwisko jakie podał.

Słowacki przełknął ślinę. Chwilę trwało, zanim wyjawił Zygmuntowi prawdę.

-Panna Joanna Bobrowa jakoś sama przyszła mi na myśl...

-Nie, wplątałeś w to biedną, bogu ducha winną pannę Bobrową?!

-Uspokój się, ona o niczym wiedzieć nie musi- Słowacki zszedł ze stołu i opatulił się własnymi rękami. Utkwił oczy w drewnie podłogi, wypełniając czas niezręcznej ciszy liczeniem sęków. Chciał spojrzeć za okno. Marzył o tym. Ale jak zwykle zaciągnięte, ciężkie, ciemne zasłony mu to utrudniały.

-Zygmuncie...Musisz wiedzieć, że śmierć tylko czyha na mnie... Czuję ją. Jak się zbliża. Słyszę kroki. Wypatruję... Gruźlica zniszczy mnie doszczętnie, ale... Wcale nie muszę na to biernie czekać. Chcę zginąć. A śmierć twoją ręką zdana będzie tylko i wyłącznie honorem...

-Zaraz...- wydukał zaskoczony Krasiński.- Mówiłem, byś przestał opowiadać podobne głupstwa. Jaka śmierć, jakie kroki... Bredzisz. Postradałeś zmysły. Nie poruszaj z łaski swojej już tego tematu, bo niezwykle mnie to drażni.

Juliusz pokręcił przecząco głową i zbliżył się do kolegi po piórze, zatrzymując się o kilka centymetrów przed nim. Uśmiechnął się, ale jakoś tak dziwnie, smutno... Zygmunt pragnął, by ten się opamiętał.

-Pozwól mi odejść w lepszy sposób niż ten, który mi pisany. Raniłem wiele osób. Ludwika. Ciebie. Oraz...- imię Mickiewicza stanęło mu ością w gardle. Przy Towiańskim potrafił je bez trudu wymówić, przy Zygmuncie okazywało się to niemałym wyzwaniem.

-Adama- wyręczył go Krasiński.- Ale to niczego nie zmienia. Nie zgadzam się, słyszysz waćpan? Nie ma mowy. Jak w ogóle śmiesz mnie do czegoś takiego namawiać.

Słowacki nie dbał teraz o brak jego zgody. Musiał go tylko do przyjścia na ów pojedynek namówić. Był pewien, że jeśli Krasiński zobaczy Mickiewicza w roli sekundanta, to oszaleje i pociągnie za spust, odpłacając się Juliuszowi za kolejne oszustwo. Właśnie dlatego do tej pory nie wyjawił jeszcze, że i Adam do Koła Sprawy Bożej należał. Element zaskoczenia z pewnością podziała na kogoś takiego jak Krasiński.

-Dobrze, niech będzie. Ale chociaż pomóż mi odzyskać moje dobre imię i zjaw się w umówionym miejscu.

-Znam ja twoje gierki- żachnął się blondyn, wzruszając ramionami.- Dowiedzieli się o nas? Trudno! Trzeba żyć dalej. Po co ci Koło? Wystarczy, że przestaniesz brać udział w ich przedstawieniu. Co mogą nam zrobić?

-Nie masz pojęcia, o czym mówisz- zaoponował brunet.- Do Koła nie należy kilku chłopa. Toż to spora gromada. A związek dwóch mężczyzn uznają za karygodny. Niepodobna, by pozostawili nas w spokoju. Zemszczą się, a siłe ku temu mają wystarczającą. Dlatego proszę raz jeszcze. Przyjdź. Odegrajmy tę scenkę i w spokoju będziemy mogli ze sceny zejść... Zróbże to dla mnie.

Zygmunt wciąż nie wydawał się przekonany, ale trzymał swego rozmówcę w niepewności przez kilka, dziwnie długich i rozwlekłych minut. Wywrócił oczami.

-Dobrze już. Choć tego nie pochwalam. Ale zgadzam się.













Wyszedł z dorożki. Mgła była tu tak potężna, że Słowacki niepewny stawiał maleńkie kroki, bo drogi nie widział. Pamiętał, że gdzieś tu stała kapliczka, która miała być jego docelowym punktem. Odczekał chwilę, mając nadzieję, że gęsta jak mleko mgła choć odrobinę opadnie. I kiedy tak stał, zamajaczył mu po prawej jakiś kształt. Podszedł bliżej i rozpoznał posturę. Był tam. Obok kapliczki, wspierający się laską. Tak samo niemiły, tak samo podstępny.

-Wreszcie pan dotarł- wycedził, aż nazbyt oficjalnym tonem.- Jużem myślał, że się pan nie zjawi. Jakimż to rozczarowaniem by było dla Koła, gdybym taką złą nowinę musiał przekazać...

-Ale jestem- odpowiedział cichutko Juliusz. Mickiewicz posłał mu szyderczy uśmiech.

-Chcesz broń obejrzeć?- spytał. Słowacki nie miał zamiaru pytać, czemu Adam broń posiadał i skąd ją wziął. Zdziwiła go jednak otwartość Adama, który prędko przestawił się z formalnego powitania na koleżeński ton.

-Nie, dziękuję.

-Aż takim zaufaniem mnie darzysz? -ciągnął Adam, który był w tak wybornym humorze, że niemal nad ziemią się unosił.

-Czyżby cię to dziwiło?- rzucił Słowacki, ale nie skupił się zbytnio na słowach. Trochę był rozkojarzony, rozglądał się, jakoby mgła pozwalał cokolwiek mu wypatrzyć.

-Minęło kilka dni, byłem pewien, że coś wymyślisz i nie dopuścisz do pojedynku.

-Niby z jakiego powodu?

-Och, przestań już- Adam machnął dłonią.- Przecież obaj wiemy, żeś łgał. A jam miał rację z Krasińskim.

Zamilkli. Nie musieli nic sobie wyjaśniać,bo i po co, skoro wszystko było jasne. Juliusz kłamał, ale teraz musiał wziąć w pojedynku udział, inaczej Mickiewicz powiadomi Koło o oszustwie. Poznali się od strony, którą zwykle przed światem się ukrywa, przez co dalsze dyskusje o matactwach Juliusza byłyby bezcelowe. Wszystko pozostawało między nimi.

-Nie musi tak być. Wystarczy, że opuścisz Koło.

-Nie mogę- odparł Julek, ale powiedział to w taki sposób, że Adam zatrzymał w płucach powietrze. Słowacki brzmiał szczerze. Przejmująco. Jakby od jego członkostwa w KSB zależały losy świata całego. Mickiewicz wyjął ze swej belferskiej teki rewolwer. Juliusz natychmiast odskoczył. Starszy poeta nie powstrzymał śmiechu i zachichotał, ocierając zabłąkaną łzę rozbawienia z oczu.

-Przyznaj, żeś nigdy nie strzelał.

-Strzelałem.

-Pewnie nawet broni w ręku nie miałeś. Ba! Stawiam konia z rzędem, żeś jej nigdy na oczy nie widział-szydził Mickiewicz, na co drugi zareagował jedynie westchnieniem i zaciśnięciem warg.

-Może małe ćwiczenia przed pojedynkiem jednak ci pomogą?- Adam przysunął się bliżej. Oczywiście nie mógł wiedzieć, że Słowackiemu właśnie na przegranej zależy. Zrozumiał nagle, że głupstwem były ich ciągłe awantury i wyliczanie błędów oraz niepowodzeń, których sobie nawzajem przysporzyli. Litwin chciał wymazać ich wspólną przeszłość, by zacząć ze Słowackim coś nowego i innego. Mogli przecież pozostać kolegami. Albo chociaż tolerować swe towarzystwo. Aby do tego doszło, musieli nieco ograniczyć wspólne spotkania, bo w taki sposób do żadnej zmiany nie dojdzie. Jak mają zapomnieć o swoim romansie, kiedy co rusz zestawiani są ze sobą przy dziwnych okazjach? Trzeba odczekać, tego chciał Mickiewicz. I jeszcze jednej rzeczy. By Juliusz wyszedł z pojedynku bez szwanku. Adam wciąż się przemieszczał, a młodszy poeta nie był z tego faktu zadowolony. Liwin zaszedł go od tyłu i wsunął broń w jego dłoń. Julek wzdrygnął się, kiedy palce Mickiewicza przesunęły się po jego ręce i kiedy zmusiły go do jej wyprostowania.

-Celuj tam- burknął tym swoim niskim, pociągającym głosem, a Julek nie mógł zrobić nic innego, oprócz opuszczenia powiek w dół. Gdzie miał celować? Wszędy wisiała tylko mgła. Stojący za nim Adam niemal do niego przylgnął i wciąż poprawiał ułożenie wyciągniętej przed siebie ręki Ukraińca. Ten nie był w stanie wykonać ruchu, sparaliżowany strachem i mnóstwem innych, niemożliwych do określenia uczuć. Czemu Mickiewicz mącił mu w głowie? Czemu stał tak blisko? Starszy mężczyzna niecierpliwił się bezczynnością drugiego, dlatego sięgnął zza jego pleców nieco dalej i ustawił skamieniałe palce Julka w odpowiednich miejscach.

-Wystarczy za spust pociągnąć- znów rozkazał, ale Juliusz skupił swe myśli nie na broni, a na bijącym od drugiego poety cieple. Wiedział, że to, co robi, jest dziecinne. Adam chciał przecie tylko pomóc. Stał blisko i go dotykał, by do strzału zmusić, nie kryło się za tym żadne drugie dno. A jednak Juliusz się rozmarzył. Odtrącił od siebie myśli o ostatnim upokorzeniu, które mu Litwin zaserwował w jego własnym mieszkaniu. I paradoksalnie odnalazł swą utraconą miłość, choć przecie wiedział doskonale, że to niewykonalne. Zbyt wiele napsuli sobie z Adamem krwi, by o powrocie do siebie snuć wyobrażenia.

-Strzel.

-Miałeś rację, ja nigdy nie miałem z bronią do czynienia..- jęknął, odwracając nieco głowę i patrząc na twarz wiszącego mu nad ramieniem Litwina. Na jego włosy, bokobrody, rozchylone wargi, potem na nos i cudnie wyrzeźbione kości policzkowe. Sunął wzrokiem po każdej jego cząstce i zapałał pragnieniem tak wielkim, że aż bodącym go w serce. Pocałunek dobrze by mu zrobił. Ostatni, pożegnalny pocałunek... Przecie za chwilę miał zginąć. Rozszalały z wściekłości przez obecność Adama Zygmunt miał go tu zamordować. A Julek spełnił swoje przyrzeczenie, że przed opuszczeniem tego okrutnego świata, raz jeszcze na Mickiewicza spojrzy... Więc czemu by się o krok dalej nie posunąć? Zadrżał. Adam od zawsze tak silnie na niego oddziaływał. Kiedy przebywali osobno, Juliusz nie tęsknił, nie pożądał, nienawidził raczej... Ale gdy miał Litwina na wyciągnięcie ręki, zmieniał diametralnie swe nastawienie. Wybaczał mu wszystkie, dawne krzywdy i na nowa zapalał w sobie miłość do niego. Czuł się tak, jakby był obłąkany. Albo jak sam Mickiewicz kilka dni temu opętany. Już nigdy miał się go ze swych wspomnień i serca nie pozbyć.

-Wiem przecie. Dlatego nalegam, byś teraz strzelił- głos starszego kolegi po piórze przypomniał mu, gdzie się znajdują i w jakim celu tu przybyli. Słowacki przełknął ślinę i odwrócił głowę w stronę, w którą mu Adam broń wycelował. Pociągnął za spust, a niesamowicie donośny huk spłoszył będące w koronach drzew ptaki, które natychmiast do lotu się zerwały i przysłoniły szare niebo ogromną chmurą. Poczuł dłonie Adama na swoich ramionach i dech mu zaparło.

-Może i nie darzę cię już sympatią, ale śmierci ci nie życzę. Pragnę, byśmy obaj znaleźli się w twym domu rodzinnym sprzed lat i zapobiegli nieszczęściom, jakie potem nadciągnęły.

Słowacki opuścił dłoń z bronią.

-Wiesz, że znajdę sposób, by się ciebie z Koła pozbyć. Ale uwierz, że z myślą o twym szczęściu to zrobię. Dłuższa chwila rozłąki na dobre nam wyjdzie. Nie zapomnimy o dawnych niesnaskach, wciąż wpadając na siebie. Sam pomyśl- wygłosił i odsunął się wreszcie, pozwalając zaskoczonemu Juliuszowi na nabranie powietrza i ukojenia nerwów.

-To dziwne, że mówisz to wszytko z takim spokojem- Ukrainiec wydobył spod gruzów emocji swój głos.

-A czemuż miałbym inaczej czynić. Pora dorosnąć.

Nie patrzyli na siebie. I bez tego było wystarczająco niezręcznie. Młodszy mężczyzna odmierzał czas każdym swym ukłuciem w sercu. Dużo się w nim działo, wiele spraw spadło nagle na niego i przygniotło do ziemi, nie pozwalając się podźwignąć. Życzyłby sobie tego, by jego myśli usłuchały Mickiewicza. Tylko że coś nie pozwalało mu tych wszystkich słów przyswoić. Jakaś niewidzialna, wewnętrzna blokada tłamsiła mu rozum i w strzępy rozrywała. Jego największą tragedią okazała się niemoc, z jaką mu żyć przyszło. Nie miał zamiaru Koła opuszczać, ale nie chciał Adamowi mówić, co było tego powodem. Zdawał sobie sprawę, że swym postępowaniem i tajemnicami komplikuje niepotrzebnie sprawę, ale tłumaczył sobie, że tak właśnie być powinno. Mickiewicz nie mógł się dowiedzieć ani o gruźlicy, ani o roli Ludwika w ich rozstaniu, ani o żądzy śmierci, którą w sobie Słowacki pielęgnował, ani o tym, że troska o bezpieczeństwo Litwina spokoju mu nie daje. Musiał wszystkie te sprawy przemilczeć, choć sam nie wiedział, czemu. Stracił też ochotę na taplanie się w strzępach przeszłości i ciągłe wspominanie ważnych momentów jego jestestwa. Było minęło. Czas ruszyć z miejsca. Życie przeszłością tylko go wyniszczało i żadnej korzyści nie przynosiło.

-Panowie!- usłyszeli z oddali. Ciemna figura zbliżała się powolnie, machając do nich jakimiś papierami. Zjawił się mężczyzna, którego ani Adam ani Julek nie znali. Ten bez słowa powitania, czy uścisku dłoni, wcisnął tajemniczy dokument w Słowackiego i pokiwał głową sam do siebie.

-Ależ mgła- zaczął po francusku.- Pogoda jest wrogiem w najmniej odpowiednich momentach, nieprawdaż?

Znów zapadła cisza, przerywana tylko szelestem kartek w dłoniach Ukraińca. Mickiewicz był lekko zdekoncentrowany. Nie wpadł na pomysł, by nieznajomego za język pociągnąć i wymusić na nim szybsze wyjaśnienie całego zajścia.

-Głupim, że tak szybko dorożkę odprawiłem. Trochę mi zajęło, zanim tę przeklętą kaplicę znalazłem. Psia krew, pierwszy raz takąż mgłę widzę.

Juliuszowi trzęsły się dłonie, wprawiając w ruch rogi kartek. Na twarzy jawiło mu się przerażenie i coś na kształ desperacji. Nie mógł wydusić słowa, a powinien, z racji tego, co z listu wyczytać zdążył.

-Mogą panowie wrócić do swych domów.

-Kimże pan jest?- ozwał się wreszcie oszołomiony Mickiewicz.

-Jam jest sekundantem pana Krasińskiego. I przyszedłem tylko obwieścić, że z pojedynku nici, pan Zygmunt woli sprawę polubownie rozwiązać. Bez niepotrzebnej krwi rozlewu. Pan Krasiński przeprasza serdecznie i zwraca panu Słowackiemu honor, przyznając się do błędu. Pragnie całą kłótnię w niepamięć puścić.

-Tak...- wyrzucił z siebie Julek, machając papierami.-Tak, wiem. Zdążyłem to przeczytać.

-Nie ma co- zaśmiał się nieznajomy.- Lepiej tak, niźli mielibyśmy teraz kroki odliczać i znak do strzału dawać. Rozejdźmy się w pokoju i zapomnijmy o całej sprawie.

Cała trójka spojrzała po sobie. Sekundant Zygmunta był gotowy z miejsca się poderwać, Juliusz także. Czekali tylko zgody Adama. To od niego zależało, czy kłamstwo Słowackiego pozostanie tajemnicą.

-Również z takiego obrotu spraw jestem rad. Ale pan, panie Słowacki niech zapamięta, że ja słów dotrzymuję- mruknął, natychmiast przybierając groźną minę i dając Julkowi jasno do zrozumienia, że to nie koniec. Jeśli Mickiewicz czegoś chce, to to dostaje. Jeśli Mickiewicz chce się z Koła Juliusza pozbyć, to swój cel osiągnie, choćby miał skonać.








































Popularne posty

1