29
Coś
mu podpowiadało, że powinien się obudzić. Jakieś przeczucie,
pochodzące z jego wnętrza, sugerowało mu, że każda sekunda
zwłoki jest niewyobrażalnym błędem. Ciemność i cisza działały
kojąco, ale Słowacki postanowił posłuchać swego rozsądku i
otworzył oczy. Szumiało mu w głowie, a światło dnia oślepiło
go na kilka chwil. Zmotywował swe zmęczone kości do ruchu i
sprowadził swoje ciało do pozycji siedzącej. Otumaniony i
roztrzęsiony przyzwyczaił się do jasności. Rwący ból
rozkazał mu położyć dłoń na szyi, która owinięta była
miękkim w dotyku bandażem. Trochę mu zajęło, zanim zrozumiał,
że nie znajduje się w pokoju z pentagramem na podłodze, a w
salonie Mickiewiczów. I nie był w nim sam. Znajome już twarze
członków Koła Sprawy Bożej przypatrywały mu się w skupieniu i
wyczekiwały momentu, w który brat Juliusz wypowie choć słówko.
Ale Ukrainiec się nie spieszył. Chciał jakoś wyłowić z szału
swych myśli to, co było prawdą, a odrzucić wszelką fikcję.
Jedynym wnioskiem, do jakiego zdołał dojść, to fakt, że był
świadkiem kolejnego absurdu. Ba! Na absurdzie całe jego
dotychczasowe życie się opierało. Za oknem świeciło słońce,
oprócz Adama i Andrzeja nikogo w pomieszczeniu nie brakowało.Nigdzie
nie dostrzegł ogni piekielnych, niebo nie poszarzało, a czas płyną
nieprzerwanie. Słowacki był pewien, że spotkanie z Mefistofelesem
się jednak nie odbyło. Dowód swojej tezy znajdował w minach swych
towarzyszy.
-Jakże się pan czuje?- spytał ktoś z obecnych.Słowacki zacisnął mocniej dłoń na szyi, przypominając sobie ostatnie, co zobaczył przed omdleniem. Rozsierdzonego Mickiewicza z rytualnym nożem w ręku. Toż to była jakaś kpina, w co Juliusz tym razem się wpakował... Spojrzał w dół, bo nie mógł się na tyle skupić, by zgadnąć na czym siedzi. A była to sporych rozmiarów berżera, obita jasną, zdobioną tkaniną, ale nieco w wieku posunięta, powycierana w kilku miejscach.
-Jakież to szczęście, że brat Adam bokiem posłał swój cios...- ponownie ktoś zabrał głos.- Inaczej byłby pan nie żył, panie Słowacki.
Pozostali zgodzili się z nim, kiwając pokornie głowami. Juliusz był niemal pewien, że wszyscy, bez wyjątku, czują się winni. I żałują, iż za namową tego czarnoksiężnika wzięli udział w takim bezsensie. Bo czy racjonalnym można nazwać próbę przywołania Szatana w celu pertraktacji? I to w związku z losami Polski? Zdarzenie z poprzedniego wieczora były na tyle niedorzeczne, że Juliusz miał ochotę wstać i bez słowa opuścić dom Adama... ale nie zrobi tego. Przynajmniej póki się nie dowie, co się dzieje z tym głupim Litwinem. Postanowił, że nie uniesie się honorem i odezwie się, bo najwidoczniej tego od niego oczekiwano.
-Panowie bardzo markotni. Czyżbyście nie takiego obrotu spraw się spodziewali?- mówienie było trudniejsze niż przypuszczał. Zdarte gardło zniekształcało mu głos. Juliusz przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, aż wreszcie z tłumu wychyliła się znajoma mu postać pana Seweryna Goszczyńskiego, z którym, co prawda, nigdy nie rozmawiał, ale którego kojarzył.
-Chyba tylko cudem katastrofy uniknęliśmy. I choć musiało to w oczach pańskich źle wyglądać, to musi pan uwierzyć, że Mistrz Towiański szlachetnej sprawie się oddał i broni jej za każdą cenę. Skoro uznał, że taki sposób uzyskania dla biednej naszej Polski wolności jest odpowiedni, to nie dziwna, że chciał spróbować. Wszyscy popełniamy błędy, pan pewno nie jest od reguły odstępstwem.
-Może i ma pan słuszność- odparł natychmiast Słowacki, zaskoczony swoją śmiałością.- Ale jakoś Czart nam się nie ukazał.
-Mefistofeles pewno ważniejsze od odwiedzin naszego Koła musiał mieć sprawy- Seweryn machnął dłonią, ale zaraz potem się zasępił. Wrócił na swoje miejsce i już nie patrzył w stronę Słowackiego, a gdzieś w bok, wielce zadumany. Juliusz również zamilkł. Jego dłoń wciąż podtrzymywała bandaż, pod którym pełzał ból i wspomnienie ostrza. Mnóstwo pytań cisnęło mu się na usta i sam nie mógł dojść do ładu, które z nich ważniejsze. Czy Zygmunt martwi się o niego? Przecie Juliusza całą noc nie było... Gdzie teraz jest Celina i dzieci? Bo z pewnością nie przebywali w tym domu. I gdzież to wsiąkli Adam i Andrzej? Gdyby stało się co złego, zapewne bracia z Koła wyglądaliby na bardziej strapionych. Taką Juliusz miał nadzieję. A przede wszystkim, czy to satanistyczne niepowodzenie oznacza koniec KSB? Ile jeszcze komeraży zniesie Słowacki tylko po to, by być blisko Mickiewicza?
Pomieszczenie, w którym znajdował, przypominać mu nagle zaczęło ogromną trumnę, w której gniótł się wraz z innym milczącymi, zastygłymi ciałami. Nie było słychać najmniejszego szelestu, oddechu nawet. I to by się pewnie prędko nie zmieniło, gdyby nie nagły trzask drzwi po lewej. Wspólny wzrok wszystkich zgromadzonych pofrunął w stronę Andrzeja Towiańskiego, który wymięty i blady przemieszczał się wolniutko do przodu. Wyglądał jak wrak. Kolory z niego spłynęły, a sam rdzą porósł.Ruchy miał powłóczyste, a pod szparami, które pewno były oczami, znajdowały się sine wory. Kiedy dostrzegł wreszcie, że Juliusz jest raczej cały i częściowo zdrowy, uśmiechnął się do niego smutno, a potem opadł na rakamierę, stojącą pod oknem. Zgromadzeni wyczekiwali w milczeniu na jakiekolwiek wyjaśnienia.
-Stało się to, czegom się obawiał. Brat Adam opętany- oświadczył cicho Andrzej i oczy mu się zaszkliły. Natomiast Juliusz nawet nie mrugnął. Miał powyżej uszu bzdur, które mu tu serwowano. Jeśli Adam faktycznie opętany, to nie miał wątpliwości, że stoi za tym duch Ludwika. Ten sam, który go do zamachu na życie Juliusza namówił.
Dlatego też chciał się z nim rozmówić, póki miał okazję. Odkaszlną i wstał, wzbudzając w sobie cząstki bólu zranionej szyi.
-Panie Towiański, pan powinien zrezygnować z tych głupstw, którymi pan nas wszystkich karmi i zamienić je na prawdziwą o wolność walkę. Oszukał mnie pan.
-Innego wyjścia nie miałem- Andrzej wzruszył ramionami.
-Gdzie Adam?- rzucił Juliusz oskarżycielskim tonem, a Towiański uniósł kościsty palec i wskazał drzwi, zza których sam wyszedł chwilę wcześniej. Słowacki podniósł dumnie głowę.
-Powinniście się wszyscy wstydzić- syknął i ruszył przed siebie. Może i wyglądał na zdeterminowanego, ale wewnątrz łkał z przerażenia. Opętanie nie było przecie fraszką. Jeśli wyglądało tak, jak w Mickiewiczowskich Dziadach, to Słowacki wiedział, że sobie nie poradzi, na pewno nie sam.
Postanowił dalej udawać niewzruszonego i nie zawahał się ani chwili. Pociągnął za klamkę i zniknął za drzwiami, które trzasnęły przeraźliwie głośno. W środku było ciemno. Zbyt ciemno. Za oknami przelewały się litry czerni, a przecie był dzień. Juliusz przełknął ślinę. Z początku miał trudności ze zlokalizowaniem Adama, ale słyszał jego niespokojny, spazmatyczny oddech. Wytężał wzrok aż wreszcie zobaczył figurę siedzącą pod ścianą, trzęsącą się konwulsyjnie. Widok był przerażający. Nagle Mickiewicz poderwał głowę, a jego puste oczy wbiły się w Juliusza.
-Adamie?- zdołał wydukać młodszy poeta.
-Jego tu nie ma- Mickiewicz poruszał ustami, ale grzmiący głos nie należał do niego.
-Ludwik...- westchnął Słowacki. Nie pomylił się. Spitznagel przejął ciało Litwina i usiłował zagłuszyć do reszty jeszcze walczącą w nim duszę, stąd te drgawki. Słowacki zaprzągł całą swą odwagę i usiadł tuż obok niego. Z miejsca uczuł kłujący chłód, który zawsze towarzyszył odwiedzinom Ludwika. I choć cała sytuacja zdawała się straszna, to Juliusz nie obawiał się żadnego ataku. Przekonywał się w myślach, że to, co złe, zdążył się wydarzyć dzień wcześniej.
Był tylko trochę spięty, co odreagował długą ciszą, podczas której układał w głowie zdania, jakimi mógł zacząć rozmowę.
-Zawsze zjawiasz się w nieodpowiednich momentach.
-Chciałem cię zobaczyć- odparł Ludwik nieswoimi ustami. Słuchanie czegoś takiego było na tyle dziwne, że Juliusz ponownie przemilczał kilka minut, zanim odpowiedział.
-Przecież nie potrzebujesz śmiertelnego ciała, by mnie odwiedzać.
-Wiem.
-Więc na cóż ci Mickiewicz?
-Nie zrozumiesz tego- Adam, czy Ludwik, wzruszył ramionami i wciąż drżąc, odwrócił głowę w stronę Słowackiego. Wzrok miał tak przenikliwy, że Ukraińca zdjął chwilowy lęk.
-Chyba należą mi się wyjaśnienia...-mruknął.- Czy to zemsta?
-Może.
-Wiesz dobrze, że gdybyś mi wtedy pozwolił skończyć ze sobą, to teraz bylibyśmy razem- rzucił Słowacki, przypominając sobie, jak chciał pójść w ślady Ludwika i się zabić, podcinając żyły odłamkiem szkła.
-Musisz żyć- głos Ludwika wylewał się z Mickiewiczowskich ust.
-W takim razie czemu rozkazałeś Adamowi mnie zabić?
-On nie miał cię zabić. Żyjesz przecie- tłumaczył głos zjawy.- Miał tylko nieco krwi upuścić.
-Ale czemu mojej krwi?- Juliusz brnął dalej, starając się z całych sił omijać oczy Adama. Pragnął namówić Ludwika do opuszczenia ciała Mickiewicza jak najszybciej, by i sam mógł wreszcie w dom powrócić.
-Mówiłem, że nie zrozumiesz- Litwin odwrócił głowę. Julek miał dość. Zastanawiał się, jak długo to może trwać i czemu nie okazało się tylko złym snem? Dlaczego zawsze na coraz to nowe kłopoty... Przecież chyba na szczęście zasługiwał. Ścisk w gardle przywołał wszystkie pokłady łez w ciele Ukraińca, czemu on musiał przeciwdziałać.
-Błagam, pozwól mi zrozumieć.
Starszy poeta znów spojrzał na niego, uniósł dygoczącą dłoń i położył ją na policzku Juliusza. Młodszy poeta powstrzymał się od odtrącenia ręki, bo czuł się raczej nieswojo. Kto go dotykał? Adam? Ludwik? Wszystko plątało mu się w głowie. Mickiewicz pochylił się i złożył na czole Julka pocałunek, a potem odsunął się nieco, by szepnąć.
-Obiecywałeś- zaczął głos Spitznagela.- Że o nim zapomnisz. A mimo lat upływu wciąż miałeś go w sercu. Mickiewicz cię krzywdził, a ty wybaczałeś. Jesteś taki naiwny. Nie mogłem dłużej spoglądać na to obojętnie. Rozwiązanie pojawiło się samo. Przemyślałem wszystko. Śmierć uchyliła dla mnie drzwi przyszłości, stąd pewny byłem, że ty cało z tego wyjdziesz.
Na moment urwał. Słowacki przygryzł wargę, by zakazać sobie przerywania tyrady Ludwika. Nie mógł go teraz wytrącić z równowagi. Poza tym nie spieszyło mu się. I tak już dużo czasu stracił na bożą sprawę tego osobliwego Koła.
-Przekonałem pana Towiańskiego, żeś jest w jego instytucji niezbędny. Był gotów zrobić wszystko, com powiedział. Moje pojawienie się stanowiło dla niego dowód na jego niecodzienne zdolności. Potem wpłynąłem na Mickiewicza, co też łatwo mi przyszło. On jest taki...podatny. Nie miał tyle sił, by się sprzeciwić. Rzekłem wbij nóż, a on wbił nóż.
-Po co to wszystko?- wypalił Juliusz, nie mogąc już dłużej słuchać tak niepasującej do dawnego Ludwika przemowy.
-Idea była taka, że Mickiewicz uwierzy w to, że cię faktycznie zabił. Jego rozpacz miała, tak jak i mnie przed laty, do samobójstwa doprowadzić. Widziałem to w mych wizjach. Wystarczyłoby, bym mu coś szepnął, a zrobiłby to. Jeszcze dziś. Ale tyś mi plany pokrzyżował, budząc się przedwcześnie.
Juliusz zaczerpnął głośno powietrza. Przecież walczył z ciemnością kilkanaście minut wcześniej, zmusił się do pobudki, bo coś mu kazało... Był pewien, że tym czymś był Adam. Nie mógł teraz go zostawić. Nie mógł po tym wszystkim opuścić Koła. Musiał zadbać o jego bezpieczeństwo. Nikt przecie nie był mu tak drogim jak Adam.
Wina Towiańskiego przestała się liczyć. Nie dbał już o to, że zmuszono go do wzięcia udziału w tak ohydnym obrzędzie, ani że prawie zginął. Mickiewicz stał się teraz najważniejszy. Ukrainiec pokiwał głową. Zdawało mu się, że mrok pokoju trochę się przerzedził. Chciał wskrzesić w sobie złość na Ludwika, ale nie potrafił. Do wszystkich katastrof, nawet do tej, doprowadził bowiem sam. gdyby nie wzgardzał uczuciem Spitznagela, ten nie strzeliłby sobie z serce. Nie byłoby żadnego z Adamem rozstania, bo i związek by wcześniej nie istniał. A i ów opętanie mogłoby zatem należeć do tworów wyobraźni, a nie do wydarzeń rzeczywistych.
-Skoro twój plan spełzł na niczym...- mruknął Słowacki.- To może mógłbyś już Adama w spokoju ostawić? Nie jest niczemu winien. Jam jest kary godzien.
-Nie, nie... Nie zniosę myśli, że będzie znów obok ciebie żył. Po co ci on?
-Mnie na nic. Ale o jego rodzinie pomyśl. Ma żonę. Dzieci...
-Co jeśli powiem, że znów cię skrzywdzi? I to niedługo?- Ludwik panikował. Głos mu chybotał, a drgawki nabierały na sile. Widocznie dusza Adama nie dawała tak łatwo za wygraną.
-Trudno- westchnął Julek.- Widocznie taki już mój los. Póki co jeszcze żyję i mierzyć się muszę z przeciwnościami. Tyś powinien z własną śmiercią się pogodzić i odejść.
-Co ma ten cały Mickiewicz- huknął Spitznagel, powodując, że oczy Adama poczerniały.- Czego ja nie miałem?! Co ci w nim imponuje?! Że tyle starszy?! Doświadczony?! Że również poeta?! A może po prostu lubisz, gdy ktoś ci ból nieustannie sprawia?!
Ukrainiec tylko się uśmiechnął. Potrafił zrozumieć złość Ludwika, bo i ją uznał za owoc swych błędów. Musiał stan Spitznagela przeczekać. Jak burzę. Zwątpił w wiele rzeczy. W miłość Adama, a szlachetne zamiary Towiańskiego, w swój literacki talent... Ale nigdy nie zwątpił w dobre serce Ludwika. Był przekonany, że wkrótce zakończą rozmowę, a zjawa zwróci Mickiewicza. To było jeno kwestią czasu.
-Ludwiku... Za późno zrozumiałem, że cię kocham. Gdybym decyzję o wyjeździe do ciebie podjął dzień wcześniej, albo gdybyś ty mój list przeczytał, pewno zdołałbym cię od samobójstwa odwieść. Wiem, że i tak wiele mi dałeś, ale o jedną, ostatnią przysługę proszę. Uwolnij Adama. Zrób to dla mnie.
Drugi mężczyzna wpatrywał się w niego z niewyobrażalnym zagubieniem na twarzy. Zmęczony, z rozczochranymi włosami i pomiętą koszulą znieruchomiał nagle, jakby kto wyjął z niego życiodajną cząstkę. Ludwik po prostu zniknął. Bez słowa. Pozostał w swym ciele tylko Adam, rozkojarzony i zlękniony.
-Co ty tu jeszcze robisz?- warknął nagle jak gdyby nigdy nic, a młodszy poeta odetchnął z ulgą, pozwalając jednej z łez stoczyć się po policzku.