28
Czy się bał? Oczywiście. Jak przez większość swojego życia. Tętent kopyt wzbierał niebezpiecznie, przypominając lawinę na górskim zboczu. Dorożka chwiała się na wszystkie strony, przez co Juliusz nie mógł wyobraźni okiełznać i miał już przed oczami obraz łamiącego się na bruku koła oraz zniszczenia powozu wraz z nim i Towiańskim w jego wnętrzu.
-Czy mogę o coś pana spytać?- Słowacki miętosił z nerwów rękawiczki, którym usilnie się wpatrywał, jakoby to pomóc miało w opanowaniu kołaczącego szaleńczo serca.
-Ależ proszę- Andrzej pochylił się nieco w jego stronę. Zasłony w dorożce wirowały, dodatkowo ilustrując nierówności drogi, które były powodem ich podrywania się z miejsca.
-Jak się pan...-Julek nie umiał dopasować żadnego słowa, wszystkie opcje brzmiały w jego głowie tragicznie. Wreszcie się na którąś zdecydował, przestając Andrzeja w niepewności trzymać.
-Jak się pan z Ludwikiem spotkał?
Odpowiedź nie nadeszła od razu, czego Słowacki bardzo pragnął. Straszy mężczyzna przyodział fałszywy uśmiech, wciąż zwlekając z zabraniem głosu. Wzbudziło to w Słowackim pewne podejrzenia. Może Andrzej był zwykłym oszustem z wprawnym językiem, mogącym tak słowem oczarować, że słuchacz gotowy w ogień za nim skoczyć...
-Po prostu zjawił się.
-A kiedy dokładnie- drążył Ukrainiec, co było Andrzejowi wyraźnie nie w smak, bo wargi przygryzł i ściągnął krzaczaste brwi wyjątkowo nisko.
-Czemu pan sobie, panie Słowacki, takimi błahostkami umysł wypełnia? Jak, kiedy... Toż to fraszki wszystko. Teraz sprawa Polski...- tu mu przerwał Juliusz.
-Niechże pan się zlituje i utnie na moment te brednie- wypalił, trochę bez namysłu. Ustalił już, że nie w każde słowo Towiańskiego pokłada swą wiarę. Mimo wszystko wiedział, że lepiej by postąpił, gdyby się zbytnio ze swym do niego dystansem nie afiszował. Filozof zmienił pozycję, krzyżując dłonie na piersiach i przechylając głowę. Sprawiał wrażenie, jakby na dziecko patrzył z politowaniem.
-Polska to nie brednie.
-Tak, wiem- Juliusz szybko odpowiedział, zapobiegając temu, by Towiański w jakikolwiek sposób rozwijał tę myśl.- Lecz po kilku dniach namysłu i refleksji nad pańskimi słowami zrozumiałem, że one brzmią tylko spektakularnie. Ale żadnej nie niosą treści.
-Bluźni pan- odparł Andrzej tak spokojnie, jak gdyby czytał nagłówek gazety. Ufał w swoje zdolności, niemal był pewien, że to zwątpienie Juliusza jest chwilowe i odwracalne.
-Za to pan wciąż na me pytanie nie odpowiedział- zauważył poeta. Atmosfera zgęstniała. Siedzący na wprost siebie mężczyźni wiercili sobie nawzajem dziury wzrokiem. Słowacki, gnany jakimś impulsem, dopuścił nagle możliwość, że Towiański zmyślił swe ze Spitznagelem spotkanie. Może w ogóle żadnych mocy tajemnych nie posiadał, żadnej niebiańskiej potęgi... Równie dobrze to Adam mógł mu coś o swoich rozmowach z Juliuszem na temat Ludwika napomknąć. Mickiewicz nie wiedział wprawdzie, że jego duch przyczynił się znacznie do rozstania z Juliuszem, ale to Towiański mógł sam odgadnąć, wystarczy że był tak sprytny, na ile wyglądał. Już wyjaśnień miał Słowacki nie uzyskać, bo konie zatrzymały się, a on i Mistrz wysypali się z dorożki. Pytanie o Ludwika stało się nagle mało istotne, bo coś innego zafrapowało Juliusza. Powrócił w miejsce, w którym bawił ponad rok temu i nie wspominał miło. Dworek Mickiewicza. A raczej Mickiewiczów. Nie uległ z wyglądu żadnej zmianie, bo i czemu miałby? Ukrainiec doskonale pamiętał, jak tu z Celiną rozmawiał, albo jak tam leżał, przygnieciony ciałem pijanego i agresywnego Adama. Wspominki przysporzyły mu nieco bólu, który okazał się na tyle znośnym, by pozwolił Słowackiemu za powłóczenie nogami i zatrzymanie za Andrzejem. A ten nawet nie zapukał do drzwi. Wszedł do budynku jak do siebie i wielkimi susami parł naprzód. Julek obrzucił wnętrze nieufnym wejrzeniem. Nie miał teraz głowy do skupiania się na detalach wystroju, choć zauważył kurz na meblach i pourywane zasłony, które dostrzec mógł tylko dzięki światłu księżyca za oknem. W korytarzu dojrzał coś interesującego o wiele bardziej niż stan domostwa Mickiewiczów. Tlący się, ciepły, falujący obłok płomyków świec, dolatujący do Juliusza dzięki szparze w drzwiach. Właśnie w tamtą stronę skierował swe kroki Andrzej. Im bliżej byli, tym więcej twarzy Słowacki wyławiał z ciemności. Choć tak naprawdę tylko jednej wypatrywał, trwożąc się o przebieg ponownego z Adamem spotkania. Towiański nie wyglądał na zaskoczonego tym, co w docelowym pomieszczeniu zastał. Ale Juliusz już był zaskoczony. I to na tyle, że głos rozsądku nakazał mu zatrzymanie się. Na podłodze. Pod jego stopami. Jak gdyby nigdy nic. Rysunek pentagramu, otoczony kołem usypanym z soli i dziesiątki świec. Słowacki prawie nadepnął na jedno z ramion gwiazdy. Przełknął ślinę, posyłając Andrzejowi rozkojarzone spojrzenie.
-Bracia- mruknął Towiański, lekceważąc pytania w oczach Julka.- Szczęściem są wszyscy, jakżem zauważyć zdążył.
Juliusz bezwiednie spojrzał na pentagram i wędrował oczyma wzdłuż jego linii.
-Cóż to ma znaczyć, Mistrzu- ozwał się tubalny głos z głębi sali, doskonale Juliuszowi znany i bliski. Poderwał głowę. Zoczył poruszenie wśród grupki zgromadzonych mężczyzn, a potem przepychającego się między nimi Adama, do którego ów głos należał. Mickiewicz zatrzymał się dopiero przed Towiańskim. Ukrainiec instynktownie schował się za plecami Mistrza, zerkając na Adama z takiego prowizorycznego schronienia. Trudno mu było nazwać stan, w jakim się znalazł.
-To nasze brakujące ogniwo, bracie- odrzekł Andrzej, gestem dłoni uspokajając tłum.
-Słowacki to brakujące ogniwo?!- wykrzyczał Mickiewicz, wznosząc rękę ku niebu. Podobnie jak Słowacki nie potrafił stwierdzić, czym było goszczące w nim teraz uczucie. Po upływie roku zobaczył Juliusza. Tutaj, w swoim domu. Nie był na niego zły, przecież wyrównali rachunki. Odniósł jednak wrażenie, że Juliusza tu być nie powinno, co nie miało związku z pogardą, tylko z bezpieczeństwem. Chciał, by Słowacki wyszedł i to jak najszybciej, póki miał jeszcze okazję. Już i tak wiele krzywd zawitało w jego życiu i to za sprawą Adama, więc czemu znalazł się tutaj... To z pewnością nie było dobre dla niego miejsce. Litwin odważył się spojrzeć mu w oczy, które nieśmiało wychylały się zza Towiańskiego jak zza tarczy. Dopiero teraz Słowacki, mogąc tak patrzyć w oczy starszego poety, w pełni pojął, co się dzieje i na co się zgodził. A co chyba błędem miało się okazać. Omiotło nim uczucie rozczarowania i zawodu, które spowodowane było ich ostatnim spotkaniem sprzed ponad roku. I nagle obaj, choć nieświadomie, byli zgodni. Tak Mickiewicz jak i Słowacki chcieli zniknąć sobie z oczu. Wpatrywanie się w Adama wzbudzało w Ukraińcu mdłości; znów miał w ustach ohydny smak jego nasienia i swojej własnej rozpaczy. Lepiej im było koegzystować w odosobnieniu. To Towiański był tym, który jako pierwszy wykonał ruch. Chwycił Adama za łokieć i wyprowadził z sali, zamykając za nimi drzwi, które do tej pory były uchylone. Andrzej zmusił poetę, by ten usiadł na krześle pod oknem, a sam odsunął się o krok, składając dłonie na kształt piramidy i zbierając myśli. Mickiewicz tym razem nie miał zamiaru być uprzejmym. Zaczął, zabierając Mistrzowi tę możliwość.
-On ma zniknąć z mojego domu
-Przykro mi, bracie, ale pan Słowacki jest nam potrzeby.
-Bynajmniej - żachnął się Litwin i podniósł z krzesła. Andrzej natychmiast położył mu dłoń na ramieniu, zmuszając tym samym, by Mickiewicz ponownie zajął miejsce.
-Czyżbyś przestał mi ufać? Wiem lepiej niż ty, co dla Koła potrzebne. Bez niego nam się nie uda. Polska musi być dla ciebie ważniejsza, niźli dawne z Juliuszem niesnaski.
-Z całym dla Mistrza szacunkiem- odwarknął Adam.- Ale tym razem się Mistrz pomylił. Jeżeli on tu zostanie, to prędzej, czy później dojdzie do tragedii.
-Owszem, do tragedii dojdzie, jeśli Słowackiego z nami nie będzie- polemizował Towiański, wznosząc palec, czym upodobnił się do wykładowcy. Adam wywrócił oczami, ale już niczego nie powiedział. Miesiące znajomości z Andrzejem nauczyły go, że nie ma sensu z nim dyskutować, bo zawsze jest się na przegranej pozycji. Poza tym Mickiewicz wolał się nie domyślać, jakąż to plagę by Mistrz na niego za dalsze nieposłuszeństwo zesłał.
Milczący tłum wgapiał się bezceremonialnie w Juliusza.
-Po cóż ten pentagram potrzebny?- zagaił poeta. Nikt nie odpowiedział.
-Chyba tu się dziady nie odbędą?- zaśmiał się nerwowo Słowacki, ale ponownie nie doczekał się odpowiedzi. Miał ochotę zacytować na głos werset poezji Mickiewicza. Źle mnie w złych ludzi tłumie. Ale sobie darował. Pary złowieszczych, przekrwionych oczu wnikało w niego, w każdą jego cząstkę, a wyszczerzone zęby błyskały w niego zewsząd.
Trzask drzwi okazał się zbawiennym i przerwał chłodną nić ciszy. Pierwszy wszedł Andrzej i objął Juliusza ramieniem. Adam stanął tuż obok, co Słowackiego zdziwiło.
-Panowie, do naszego grona dołączy pan Słowacki. Zdołałem już czcigodnego brata Adama przekonać, że to konieczne i liczę, iż wy przyjmiecie tę nowinę z należytym spokojem. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, by zacząć. Niechże ktoś bratu Juliuszowi poda Księgę...
Tłum rozstąpił się, gdy Andrzej ruszył przed siebie, pozostawiając Juliusza samego z Adamem na końcu sali. Teraz dopiero Słowacki dostrzegł prowizoryczny ołtarzyk z dwiema gromnicami i drobnym kwieciem. I zgodnie z prośbą osobliwa księga przewędrowała z rąk do rąk, lądując u Słowackiego. Pozostali wydobyli swoje egzemplarze. Juliusz obejrzał ją z każdej strony. Żadnego tytułu, barwiona na krwisto czerwony kolor skórzana okładka, pożółkłe stronice, na których zapisano coś dziwnym, niezrozumiałym dla poety językiem... Przerzucał kolejne strony aż do chwili, gdy palce Mickiewicza przymknęły jego księgę. Słowacki podniósł głowę i spojrzał na niego pytająco. Serce mu gwałtownie przyspieszyło, kiedy Adam pochylił się nad nim i szepnął mu do ucha. Przyjemny zapach starszego poety oplótł Juliusza z każdej strony, przypominając jak wspaniale było leżeć u jego boku w Genewie.
-Wiesz ty, na co się piszesz?
Juliusz nie potrafił się zmusić do wyjścia z twarzą z tejże sytuacji, dlatego słowem się nie odezwał, tylko głową pokręcił przecząco. Bliskość Adama działała nań w dwójnasób.
Z jednej strony chciało się Julkowi płakać, bo stał przed osobą, która skrzywdziła go chyba najbardziej, jak się tylko dało. A z drugiej chciał się zatopić w jego ramionach i oddać swe usta jego wargom, puszczając w niepamięć ich wszystkie przygody.
-Może to zabrzmi nieszczerze...- ciągnął Mickiewicz, rozglądając się, czy aby który z obecnych ich nie podsłuchuje.- Ale nie chciałbym, by coś złego ci się przytrafiło. I to w moim domu. Juliusz parsknął. Właśnie taka wypowiedź Mickiewicza była najgorszą, na jaką mógł się w obecnej sytuacji zdobyć. Adam nie chciał, by Juliuszowi stało się coś złego? Toż to okropny dowcip. Przecież to Mickiewicz był krynicą wszelkiego cierpienia Słowackiego.
Młodszy kolega po piórze zamknął powieki. Zachowywanie spokoju dobrze mu wychodziło.
-Czy Mistrz uprzedził, w czym bierzesz teraz udział?
-Nie- odparł Ukrainiec z opóźnieniem. Adamem wstrząsnął dreszcz. Lubił głos Słowackiego, to się nie zmieniło i nawet ucieszył się, że znów ma okazję go usłyszeć. Doprowadził się prędko do psychicznego porządku i dodał:
-Jeżeli tu pozostaniesz, może dojść do katastrofy w skutkach brzemiennej.
-Dlaczego tak sądzisz?- w Juliusza wstąpił nagle duch walki.- Znów masz zamiar serce mi złamać?
-O tym kiedy indziej pomówimy- Mickiewicz wskazał dyskretnie sól na podłodze.- Idę o zakład, że pojęcia nie masz, czemu służył będzie ów pentagram.
-Masz rację.
Na moment nastąpiła cisza. Andrzej klęknął przed ołtarzykiem, a wszyscy pozostali poszli w jego ślady. Tylko Juliusz tego nie zrobił, zdziwiony tym nagłym poruszeniem. Szybko naprawił swój błąd i klęknął tuż przy Mickiewiczu.
-Mefistofelesa zwołamy, by go prosić o Polski wyzwolenie z okowów- dokończył Adam. Juliusz wybałuszył oczy. Rozległy się słowa, których nie rozumiał, a które usta Andrzeja opuszczały w zastraszającej prędkości. Słowacki przyjrzał się mu i dostrzegł, że czyta z tej osobliwej, czerwonej księgi. Juliusz natychmiast odrzucił ją od siebie, jakby go parzyła. Spojrzał błagalnie na Adama, ale ten szeptał jakąś niezrozumiałą modlitwę, tak jak i reszta zgromadzonych. Poeta powstał z kolan. Roztrzęsiony kręcił się chwilę w koło, chcą opanować szalejący natłok myśli. Musiał wyjść. Ale gdzie były drzwi. Gdzie są drzwi... Znalazł. Dopadł ich i szarpnął klamkę. Były zamknięte, choć nie pamiętał, by ktokolwiek klucz w nich przekręcał. To był dowód na wszechmoc Andrzeja, Juliusz był tego pewien jak swej gruźlicy. Szepty wzbierały na sile. Juliusz rozejrzał się, panikował... Szukał wzrokiem okien, które wydawały się dobrym sposobem na ucieczkę z tego przeklętego miejsca. Ale zniknęły. Choć Juliusz był pewien, że wcześniej tu były, kilka okien, nie było możliwości pomyłki. Dyszał z przerażenia. Po raz kolejny został oszukany! Andrzej nie wspomniał ani słowem o przyzywaniu Szatana! Mimo że brzmiało to w głowie Juliusza absurdalnie, to nie chciał tu spędzić ani sekundy dłużej. Znów zerknął na Mickiewicza, który jako jedyny wydawał się dobrą do pomocy osobą. Modlitwa była teraz tak głośna, że Słowacki nie słyszał własnych myśli. Płomienie świec chwiały się, choć nie było tu ani grama wiatru. Juliusz drżał na całym ciele. Przedarł się przez grupę klęczących mężczyzn i szarpnął Andrzeja za ramiona. Ten ani drgnął. Jego ciało pod palcami Słowackiego było twarde i niewzruszone jak skały. Łzy samoistnie napłynęły poecie do oczu. Powieki Adama nagle pofrunęły do góry.
-Jestem tu- szepnęło mu w głowie to, co niepokoiło go od wielu miesięcy. Ten głos, znajomy głos z przeszłości, a jednak na tyle odległy, że niedający się rozpoznać.
-Czyś jest Mefistofelesem?- spytał cichutko poeta, skręcając głowę w bok, jakby to tak znajdowało się źródło głosu.
-Nie. Jam był człowiekiem, któregoś znał i któremu zniszczyłeś życie.
Adam przełknął ślinę. Spojrzał przed siebie. Widział, jak Juliusz bezskutecznie próbuje powstrzymać Mistrza przed czytaniem modlitwy. I nagle wszystko stało się dla Mickiewicza jasne. Przypomniał sobie, skąd zna ten głos. Toż to nie kto inny, jak jego dawny nauczyciel języków. Ludwik Spitznagel. To on nawiedzał go każdej nocy i wyciągał z łóżka. To on mu podpowiadał, co robić, co mówić, co myśleć. To on tak Juliusza kochał, że odebrał sobie życie, nie mogąc uzyskać jego miłości... Towiański wstał nagle, zderzając się ze Słowacki, wskutek czego poeta upadł na podłogę.
-Potrzeba nam krwi- huknął, a członkowie Koła spojrzeli na niego.
-Wiesz, co masz robić?- pytał Ludwik. Adam nie reagował, zastygły w bezruchu.- Juliusz- dodał duch. Mickiewicz dźwignął się na nogi. Nie potrzebował niczego więcej. Kilkoma krokami pokonał odległość do ołtarza i chwycił leżący tam nóż. A potem spojrzał na Słowackiego, który wciąż kulił się przy nogach Towiańskiego.
-Dalej- ponaglał Ludwik.- Zrób to.
Słowacki otworzył szerzej oczy. Zobaczył go. Twarz Ludwika tuż nad ramieniem Mickiewicza. Adam miał pustkę w oczach, które mu nagle pociemniały, jakby chmury przysłoniły słońce.
Schylił się, pociągnął Juliusza, stawiając go na nogi i pchnął w środek pentagramu.
-Tylko kilka kropli- rzucił Towiański. Palce zacisnęły się mu na trzonku noża.
-Adamie, błagam, przestań...- załkał cicho Juliusz, trzęsąc się. Ledwo mówił, ledwo nabierał powietrza do płuc, dlatego wkrótce kaszlnął. Mickiewicz chwycił go za szyję i wziął zamach.