27
Po
kilku dniach do namysłu, które
w swej łaskawości podarował mu Andrzej, Słowacki doszedł do
wniosku, że zbyt łatwo dał ponieść się emocjom. Wszystko
poukładał w głowie, powtarzał słowa, które z tamtej przedziwnej
tyrady Towiańskiego spamiętał. Ufał, że jedna osoba może
wpłynąć na losy Polski, a może i świata nawet, ale wątpił, że
tą osobą miał być Mickiewicz. Nigdy nie bagatelizował jego siły
i mądrości, miał na uwadze coś innego. Adam nie wydawał się
odpowiednią osobą do wyciągnięcia ojczyzny spod zwałów gruzu.
Juliusz dopuszczał możliwość, że ów osoba nawet się jeszcze
nie narodziła. I prawdopodobnym było, że nigdy się nie narodzi,
choć w teorii wolna Polska miała szansę na zaistnienie. Więc
wszystko odnośnie Polski Juliusz z apelu Andrzeja odrzucił. Skupił
się na Mickiewiczu. Sam przecież miał doświadczenia, jeśli idzie
o świat metafizyczny. Tym doświadczeniem uraczył go Ludwik. Ten
sam, który, nie wiedzieć czemu, sprowadził Towiańskiego pod jego
drzwi. W tę część Słowacki uwierzył. A co za tym idzie, zdawał
sobie sprawę, że Adam jest w niebezpieczeństwie, czymkolwiek miało
się ono okazać. Wolałby, by jednak wzmianka o demonach stanowiła
zachętę dla Juliusza, a nie realne zagrożenie. No i ta jasność.
Andrzej albo był wybornym sztukmistrzem, albo faktycznie posiadał
jakieś zdolności, które trudno było racjonalnie wytłumaczyć.
Juliusz zmusił się do zdystansowania wobec postaci Andrzeja
Towiańskiego. Już raz popełnił błąd i podążył za swoimi
naiwnymi myślami, czego efektem było poddanie się planowi zemsty
Mickiewicza. A tego Słowacki miło nie wspominał. Teraz również
nie liczył na nic przyjemnego. Chciał jeno, by Adam był
bezpieczny. A skoro miał w tym jakąś rolę odegrać, pomóc w
urzeczywistnieniu założeń Towiańskiego, to miał zamiar się na
to zgodzić. Uchylił nieco firanę. Gdyby tego nie zrobił, pewno
żyłby w niewiedzy, że noc nadeszła. Z Zygmuntem zawsze
przychodził mrok. Zaciągnięte zasłony, pogaszone świece. To było
teraz dla Słowackiego codziennością. Pozbył się jednak złości
tym spowodowanej. Od tego zależało zdrowie Krasińskiego. Przecież
miał chore oczy... Właśnie. Oczy. Juliusz nie mógł mu teraz
spojrzeć w oczy. Żadne kłamstwa nie opuściły jego ust od ponad
roku, ale teraz to miało się zmienić. Juliusz musiał przemilczeć
parę spraw, co równało się według niego kłamstwu. Czuł się z
tym fatalnie.
-Możesz powtórzyć?- burknął wreszcie Krasiński, ciągle wychylając głowę zza gazety, którą był teraz wielce zafrapowany.
-Koło Sprawy Bożej- Juliusz spełnił jego prośbę.
-Osobliwa nazwa- odparł Zygmunt. Nie wydawał się zainteresowany tym, co mu wcześniej Juliusz obwieścił. Brunet usiadł na wprost niego, podniósł filiżankę z etażerki i wziął łyk wystygłej już herbaty.
-A cóż to za sprawę ma Bóg, że aż ty chcesz się w nią zaangażować?
-Nietrudno odgadnąć- starał się brzmieć spokojnie, choć głos mu lekko zadrżał.- O Polsce mowa.
Krasiński pokiwał głową i zniknął, zanurzając się za stronicami gazety. Słowacki znowu się napił. Herbata traciła smak z każdym łykiem, słodkość ulatywała z niej w zaskakującym tempie.
-Skoro chcesz...- mruknął Zygmunt.- Nie zatrzymam cię przecie.
Tykanie wskazówek zegara i szelest gazety wypełniły dworek jak wino w kielichu, którego Juliusz nie dopił na przyjęciu Januszkiewicza sprzed roku. Dźwięki narastały, drażniąc uszy Ukraińca, tłamsząc go, niemal rozsadzając głowę i ściskając mu zmęczone oczy.
-Czy do tegoż...- podjął Zygmunt, za co Juliusz był mu wdzięczny. Wreszcie mógł skupić się na przyjemnym głosie Krasińskiego zamiast na surowych odgłosach dworu.
-Koła...Należy ktoś jeszcze, kogo bym znał?
A więc nie dane było Słowackiemu uniknąć oszustwa. Wziął wdech i natychmiast zakrztusił się powietrzem, kaszlał, czując, jak drobinki kurzu oblepiają jego gardło.
-Nie- wykaszlał.
-Zupełnie nikt?
-Nikt.Chyba że mnie już możemy wliczać- Juliusz wymusił na sobie nawet uśmiech, na który Zygmunt nie zareagował, co było jednoznacznym dowodem na to, że mu nie uwierzył. Słowacki dobrze znał tę jego niewzruszoną minę, wyrzeźbioną jak z kamienia, bez cienia emocji. Krasiński poznał od razu, że Juliusz kłamie.
-Może zapomnijmy, że w ogóle zadałem to pytanie- przeniósł ciężar ciała na bok, opierając się o podłokietnik fotela i przyglądając się twarzy Juliusza dokładniej. Drugi poeta przełknął ciężko ślinę. Nie miał zamiaru się wpierać, wykłócać, że wcale nie kłamał. Pokiwał tylko głową na znak zgody.
-Moim zdaniem... Jeśli w ogóle chcesz znać moje zdanie... Są małe szanse na to, że garstka artystów zrzeszona w jakimś Kole, zmieni coś w losach Polski. Do tego trzeba wojska. Może ta idea jest słuszna w dziełach,takich jak ten twój Kordian, ale...- blondyn urwał i znów pochylił nad gazetą, znajdując tam coś ciekawszego, niż wyprowadzanie Słowackiego z błędu.
-Też tak sądzę, ale lepsze to niż bezczynność- odparł Julek. Rozmowę można było uznać za zakończoną. Ukraińca opuścił strach, choć na horyzoncie migotało już spotkanie z Adamem. Pozbył się złudzeń, że kiedykolwiek będzie z Mickiewiczem w zażyłości bliższej niż bracia w Kole. Poza tym, miał Zygmunta.Niczego więcej mu nie było trzeba, chociaż wciąż nie wskrzesił w sobie miłości do niego. Ostatnio każdy ich wspólny wieczór wyglądał jak ten. Zygmunt z nosem w gazecie. Juliusz z herbatą i tylko kilka zdań pomiędzy nimi. Woleli z sobą sypiać niż wdawać w dłuższą rozmowę. W taki sposób mieli zapobiec pojawieniu się tematu Adama Mickiewicza, którego żaden z nich nie chciał poruszać. Ale i tak spędzali w swoim towarzystwie niemal każdą sekundę.Dla większości ludzi byłoby to okropnie nudne. Słowackiemu odpowiadało. Rutyna dawała upragniony spokój. Gdyby był teraz z Adamem, co trudno mu było sobie teraz wyobrazić, najpewniej nie zaznałby chwili wytchnienia. Rozległ się kaszel. Tyle że nie jego własny. Juliusz otworzył szerzej oczy, patrząc, jak Zygmunt dygoce, chcąc powstrzymać potworne krztuszenie. Zerwał się z miejsca i odszedł do niego, kładąc mu dłoń na ramieniu. Zygmunt odepchnął go lekko i wyszedł na moment z pokoju, pozostawiając przerażonego Słowackiego samego. Wrócił po kilku minutach, pijąc łapczywie coś z filiżanki.
-Stało się to, czego się najbardziej obawiałem- wymruczał Julek ledwo słyszalnie. Serce mu łomotało. Najpierw stracił Ludwika. Potem Adama. Czy teraz przyszła pora na Zygmunta?
-Uspokójże się, to jeno kaszel.
Słowacki pokręcił przecząco głową i wyprostował.
-Mówiłem. Ostrzegałem...- był na granicy płaczu. Zygmunt mógł tylko wywrócić oczami. Już nie raz słyszał od Słowackiego o sile jego gruźlicy. Wciąż powtarzał, że boi się, iż Krasiński w jakiś sposób ją przejmie i obaj trafią przedwcześnie do grobu.
-Jesteś przewrażliwiony. Tylko zaschło mi w gardle- Zygmunt przekonywał, gestykulując dłońmi z niemocy. Juliusz zamartwiał się zawsze i o wszystko, o co można.
-Usiądź- ponaglał blondyn.
-To gruźlica. Z mojej winy...- bełkotał roztrzęsiony Słowacki.
-Błagam, usiądź. To żadna gruźlica, jeno kaszel. Mam od groma innych chorób, twoja mi nie grozi- wskazał dłonią fotel, na którym Julek uprzednio siedział. To na Słowackiego nie podziałało. Drżał z poddenerwowania i po kilku minutach kompletnej ciszy wybiegł z salonu.
Nie powiedział o tym nikomu, bo go uznano za wariata. Nawet przed Towiańskim to ukrywał, choć po tym, jak Andrzej grzebał w jego wspomnieniach, pewno przestało to być dlań tajemnicą. Po raz pierwszy przytrafiło się mu to kilka miesięcy temu. Zbudziło go w środku nocy. Mieszkał ówcześnie zupełnie sam, gdyż Celinę w zakładzie zamknięto, a dzieci przebywały pod opieką przyjaciół. Z początku pomyślał, że to może pies wydaje te dźwięki, albo jakiekolwiek inne zwierze. Ale kiedy to coś nie milkło, postanowił, że musi to sprawdzić. Adam obszedł cały dom, zaglądnął w każdy kąt. Dźwięk był donośny, jednostajny. Nie zajęło mu długo, by zdać sobie sprawę, że pochodzi z jego własnej głowy... Co noc się zmieniał, przekształcał w coś bardziej zrozumiałego, w młody, męski głos. Najgorsze było to, że ów głos był mu znajomy. Nie należał do Juliusza, Mickiewicz prędko odrzucił tę możliwość. Głos Słowackiego poznałby bowiem od razu, bez opcji pomyłki. Z resztą był zupełnie inny. Niższy. Nie tak ładny jak u Juliusza... W każdym razie ta sprawa nie dawała mu spokoju. Od tamtej pory słyszał go co noc, czasami nawet za dnia. Baryton podsuwał mu różne myśli, na ogół bardzo sensowne. Albo przypominał o czymś, o czym Adam zapominał. Właśnie z tego względu uznał głos za nieszkodliwy. Ale się pomylił. Nieświadomie ulegał jego wpływom. Tak samo było i tej nocy. Znajomy szept zwlókł go z łóżka. Mickiewicz obejrzał się. Celina spała. Wyszedł z sypialni i skierował się tam, gdzie głos z jego głowy rozkazał. Wyciągnął przed siebie dłonie i mieszał nimi w odmętach ciemności. Stawiał kolejne kroki, błądząc po omacku w swym domu. Usiłował oprzytomnieć i dopasować głos do osoby, którą przecież znał. Uderzył biodrem o szafkę, której nie dostrzegł, a stojący na niej wazon zachwiał się i spadł, pękając na kilka kawałków. Adam był pewien, że to zbudziło Celinę. Musiał się spieszyć. Oczy wciąż nie przywykły mu do mroku. Wręcz przeciwnie. To, co zdołał zobaczyć, mętniało nagle i ginęło, jakby się pod ziemię zapadało. Litwin przeszedł po odłamkach rozbitego wazonu, nie zwracając uwagi na ból pod stopami.
-Kim jesteś?- spytał, ale głos tylko zarechotał mu pod czaszką.- Ktoś ty?- ponowił, łapiąc coś przed sobą, coś szorstkiego... materiał.
-Adamie, co ty wyrabiasz...- Celina urwała. Zjawił się w progu ze świecą, a materiał w dłoniach poety zniknął. Nie mógł się odezwać, choć nagle wróciła mu świadomość.
Obrócił głowę, patrząc na żonę z konsternacją. Umknął mu powód, dla którego wyszedł z łóżka.
-Rozbiłeś wazon- westchnęła kobieta, schylając się i podnosząc z podłogi kawałek porcelany. Adamowi zastygły wszystkie mięśnie. Nie potrafił rozprostować palców, które wciąż zdawały się chwytać coś przed sobą. Coś, czego już tam od kilkunastu sekund nie było.
-Martwią mnie te twoje nocne wędrówki- sapnęła Celina, stając u jego boku.- Straszysz dzieci.
Poeta bezwiednie potrząsnął głową i wypuścił z rąk ulotne wspomnienie szorstkiego materiału.