26

Dzień nie zapowiadał się być tym, który w jakikolwiek sposób od szeregu pozostałych się odróżni. Upał doskwierał od rana. Juliusz aż musiał rękawy zakasać. Pozostał sam w swym nowo nabytym dworku. Miło mu było znów w domu zamieszkać, po tylu latach tułaczki po Europie i jej kamienicach. Jedyne, co go w nowym  miejscu przerosło, to ilość zalegającego wszędzie kurzu. Kaszlał średnio co kilka sekund, wchłaniając coraz to nowe hałdy brudnego powietrza. Słabły mu kości, a skóra papier przypominała. Już dawno oswoił się z wizją zbliżającej się z wolna śmierci. Gruźlica to gruźlica, nie zamierzał się oszukiwać lub pozwalać mamić pustymi obietnicami Zygmunta, jakoby to opium było wybawieniem. Posuwał się w chorobie niebezpiecznie do przodu, był już nad skrajem przepaści, a skręcić nie mógł, ani drogi zmienić. Najprostsze czynności okazywały się nagle problemami wielkości sarmackiej Polski. Nawet teraz. Zupełnie sam musiał przesunąć szezlong, gdyż Krasiński postanowił zająć się sprowadzaniem reszty Juliuszowych mebli. Dawniej przesunięcie mebla nie było wyzwaniem. Słowacki starał się z całych sił, napierał, niemal się na szezlongu kładąc, ale nic z tego. Mebel ani drgnął. Kości się Słowackiemu gięły, miękły dziwnie i to za każdym razem, gdy musiał wykazać się siłą większą niż zazwyczaj. Nie wspominając nawet o gardle, które bez przerwy miał zdarte z powodu tego przeklętego kaszlu, co mu znacznie utrudniało mówienie. Dlatego wolał milczeć, bądź odpowiadać zdawkowo. Ale to akurat dobrze. Skoro nie mógł wymówić imienia Mickiewicza, to niby po co w ogóle miał się kiedykolwiek odzywać? Niczego bardziej istotnego od Adama w jego życiu nie było i nie miało być. Dał sobie spokój z szezlongiem. Wycieńczony usiadł pod ścianą, podciągnął kolana i oparł o nie głowę. Życie przelatywało mu jak piasek przez palce. Gruźlica pchała go w rozpostarte ramiona kostuchy. Ale tego się nie bał. Trwożyła go tylko jedna myśl. Że przed śmiercią nie zdąży zrobić tego, co sobie obiecał. A mianowicie chciał zobaczyć Adama ostatni raz. Nie miało to głębszego, ukrytego sensu. Tym bardziej, że ich ostatnie spotkanie stanowiło o braku miłości między nimi. Po prostu pragnął go ujrzeć. I tyle. Nie musiał nawet wdawać się z Mickiewiczem w rozmowę. Słowacki czekał tylko na odpowiedni moment, na tyle bliski śmierci, by nie miał okazji do rozmyślania nad utraconą na zawsze miłością. Zobaczyć Adama i zginąć. O niczym więcej nie marzył. Nie ważne, że tak go Litwin skrzywdził. Miał do tego prawo, musiał jakoś odpowiedzieć na to, co Juliusz powiedział przy śniadaniu w jego domu. Julek widział w swym cierpieniu też trochę swojej winy. Gdyby nie był tak naiwny, gdyby posłuchał swego rozsądku, to nie pozwoliłby się tak perfidnie wykorzystać i zranić. A kiedy tak się nad tym zastanawiał, złowił dźwięk, ciche pukanie do drzwi. Tak nikłe, że ledwo słyszalne. Nie to było jednak najdziwniejsze. Jak tylko Juliusz usłyszał stukot, ból uleciał z niego, kaszel sczezł, a i kości jakoś odżyły... Zapanował błogi spokój, a wszystko przez ów dźwięk. Zupełnie, jakby ktoś, kto stał za drzwiami, zgarnął w dłoń wszystkie problemy poety i odrzucił w bok. Ukrainiec podniósł się z podłogi i dowlókł do drzwi nad wyraz żwawo. Za nimi stał mężczyzna, na pewno od Juliusza starszy i wyższy nieco. Włosy miał jasne, brązowe, ale siwizną przeplatane. Raczej oczy nieznajomego przyjęły niespotykany kolor. Szare jak stal, ale mądre, poważne. Gość uśmiechał się serdecznie, a zza jego pleców świeciło słońce, tworząc wokół niego poświatę przecudną, niebiańską...



-Jakim rad, że pana zastałem. Czy pozwoli pan zając sobie chwilkę?



Mężczyzna mówił po polsku, ale z osobliwym akcentem. Juliusz oparł dłonie o biodra.



-Pana godność?- opanował swe zaskoczenie i zignorował tę poświatę, odsuwając na bok myśli o nadejściu któregoś ze starożytnych, mitycznych bogów.



-Towiański Andrzej, może słyszał pan o mnie.



-Niestety nie.Słowacki nie był do końca szczery. Nazwisko obiło mu się o uszy, ale z niczym nie był w stanie go powiązać.



-A i może lepiej- machnął dłonią.- Nieprzychylnymi mi są ludzie, którzy osłaniają się strachem przed potęgą biednej matki naszej, Polski. Jam jest tylko skromnym człowiekiem, który sercem całym ojczyźnie oddany.



-Niechże pan głowy nie zawraca- westchnął Słowacki. Nie miał ochoty wysłuchiwać tyrad jakiegoś nawiedzonego filozofa. Wytłumaczył sobie, że i ta jasność nie jest niczym dziwnym. W końcu słońce nie miało litości od wielu dni.

-Chcę jeno wiarę w Polskę przywrócić dobrym osobom, takim jak pan, panie Słowacki- dodał Towiański. Juliusza nie zdziwił fakt, że gość zna jego nazwisko. Nie raz i nie dwa bywał rozpoznawany na ulicach Paryża. Bardziej zastanawiająca okazała się rzecz dworu. Przecie o jego przeprowadzce wiedział tylko Zygmunt. Jak w takim razie pan Andrzej znalazł się tu, a nie w dawnym mieszkaniu Juliusza?



-Pan musi mnie wysłuchać.



-Dlaczego miałbym to zrobić?- Juliusz tylko udawał obojętność. Sceptycznie podchodził do słów ów mężczyzny, ale jego obecność go zaintrygowała.



-Gdyż znam lek na pańskie udręki.



-O jakich to udrękach mowa?- Słowacki nie dawał za wygraną.



-Powiem. Ale proszę mnie w dom wpuścić.



Poeta wahał się. Ciekawość zżerała go od środka, ale jakaś część jego woli podpowiadała, że Towiański to kolejne kłopoty, których już dość w życiu doświadczył. Choć w drugie strony... Ból go opuścił w chwili, w której ten oto człek stanął w progach dworku. A tego już przypadkiem nazwać nie było można. Jakoby Towiański jakim prestidigitatorem był, cudotwórcą, który na moment gruźlicę okiełznał.



-Dobrze już, przekonał mnie pan-poeta odsunął się i gestem wskazał salon, na razie nieumeblowany. Andrzej pobieżnie obejrzał wnętrze, a potem, nie czyniąc żadnych uwag, usiadł na szezlongu, który z racji wcześniejszej niemocy Słowackiego, stał w dziwnym miejscu.

-Słucham. Co pana do mnie sprowadza?



-To sprawa bardzo delikatna, panie Słowacki... Może zacznę tak. Dowiedziałem się, że znaczy pan coś...dla mego podopiecznego.



-A któż nim jest?- Juliusz otworzył okiennice i wychylił głowę.



-Zdaje się, że pan doskonale wie, kto.



Słowacki obejrzał się, by choć spróbować odgadnąć, co miał znaczyć ten tajemniczy ton głosu Andrzeja. Tyle że wpatrywanie się w twarz gościa w niczym nie pomogło.



-Utracił pan miłość, albo tak pan sądzi.



To było jak cios. Juliusz przestał oddychać. Nie musiał się już bawić w odgadywanie myśli Towiańskiego. Odpowiedź była oczywista. Tematem ich rozmowy miał być nie kto inny, jak Adam Mickiewicz. Pod Słowackim ugięły się kolana, a chwilowy mrok przysłonił mu pole widzenia. Osunął się na podłogę, chcąc resztką sił wesprzeć o parapet. Towiański zjawił się obok w mgnieniu oka i podtrzymał poetę, spozierając nań z góry.



-Skoro pańska miłość jest tak blisko- kontynuował, szepcząc Julkowi w ucho.- Czemu nie chce pan po nią sięgnąć?



Słowacki uczuł nagły spadek formy, jakby już już miał zemdleć. Słowa Towiańskiego zabrzmiały jak zaklęcie, co do reszty poetę wystraszyło.

Juliusz dyszał, nie mogąc złapać tchu.



-Wystarczy się po nią schylić...



-Nie, nie...- wyrzucił Ukrainiec. Miał dosyć spraw sercowych, dosyć problemów, dosyć życia. Nie miał szans na ponowne zejście się z Mickiewiczem, a nawet jeśli, to nie widział w tym sensu. I tak był umierający. Każdy dzień wydłużał tylko jego agonię.



-Ja już raz...- chciał wyjaśnić, ale Towiański mu przerwał.



-To również nie jest dla mnie tajemnicą- Andrzej pociągnął młodszego mężczyznę za ramię i asekurował, gdy ten odzyskiwał równowagę.- A brat Adam nie musiał nic mówić. Sam mu to przemocą z głowy wydarłem. Nie ukryły się przede mną okropności, które on panu, panie Słowacki, uczynił, a o które bym go nigdy nie podejrzewał. Ale to dobry człowiek, bardzo dla nas ważny. Pobłądził, jak każdy inny.



-Brat...Adam?- powtórzył Słowacki, nie rozumiejąc, do czego ten człowiek zmierza.



-Ciąży na nim odpowiedzialność, której sam nie podźwignie- Andrzej mówił jak natchniony, ignorując pytanie młodego poety.- Jest wybrańcem, krzewicielem wolności. On jest Polską! Wadą jego jedyną impulsywność. Co rusz traci cel z oczu. A powód tego jeden i ten sam. Pan, panie Słowacki! Doskwierają Adamowi błędy przeszłości, których trwoży się naprawiać. By ojczyznę ratować, musi się sprawie oddać w pełni. Spokojniejszy będzie, mając pana przy sobie.



-Pan nie wie, co mówi...- Juliusz pokręcił przecząco głową. Słowa Andrzeja wywarły na nim ogromne wrażenie, ale pomysł ponownego zbliżenia do Mickiewicza, wydawał się idiotyzmem.



-Adam zwariuje, gdy mnie ujrzy, gwarantuję...



Towiański odwrócił się od niego na parę chwil. Zbierał myśli, a cisza, która nastała po jego krzykach, wydawała się Ukraińcowi nienaturalna.



-Mam rozumieć- zaczął starszy mężczyzna z nutą poirytowania w głosie.- Że pana losy Polski mało obchodzą?



-Ależ nie, co też pan...-jęknął Słowacki. Nagle poczuł się winny. Coś mu podpowiadało, że do Andrzeja winien z większym szacunkiem się odnosić.

-Brat Adam musi, powtarzam, musi mieć przy sobie dobrą duszyczkę. Pańską!- mężczyzna oparł się dłońmi o parapet i znów niebo tchnęło na niego jasność niewyobrażalną. Juliusz tym razem nie mógł udać, że tego nie widzi. Rozdziawił mimowolnie usta i przyglądał w skupieniu, jak światłość zmienia barwy, eksponując osobę Andrzeja. Towiański dziwnie w tejże iluminacji urósł, jego potęga stała się namacalna.



-Musi mieć pana przy sobie- powtórzył cicho.- Dla równowagi. Demony wykłócają się o jego duszę. Bez pańskiej protekcji i wstawiennictwa...- urwał, dramatycznie wznosząc ręce ku niebu -Pochłonie go ciemność piekielna.



Słowacki przełknął ślinę. Wierzył w dualizm świata, w demony i duchy, co niejednokrotnie w swych dziełach podkreślał. Nie potrafił sobie jednak wyobrazić, że ma wziąć udział w czymś, co będzie się wiązało z siłami nieczystymi.



-Widzę, że się pan obawia- ciągnął Towiański.- Ale jest coś, dzięki czemu zwrócę pana na dobrą drogę.



Juliusz w napięciu czekał na wyjaśnienie.



-Nie jest pan ciekaw, panie Słowacki- ponowił w końcu Andrzej, nakładając na siebie triumfalny uśmiech.- Kto mi tyle o panu powiedział i kto mnie zaprowadził pod drzwi pańskiego domu?



-Któż taki?- Słowacki ledwo wydusił te dwa słowa, przygnieciony informacjami, które przyjął przed kilkoma minutami.



-Pan Ludwik Spitznagel. Niech w spokoju spoczywa...

























Popularne posty

1