25
O takim spokoju marzył całe życie. Wszystko, co sobie planował, kończyło się sukcesem. A teraz jeszcze ten dom. Nigdy pieniędzy mu nie brakowało, stąd kupno dworku dla najważniejszej dla niego osoby nie stanowiło problemu. Taki właśnie prezent miał sprawić Juliuszowi. Minął już ponad rok od dnia, w którym gbur nazwiskiem Mickiewicz widział się ze Słowackim po raz ostatni. Zygmunt często wspominał tamten wieczór, bo miał on dla niego niezwykłe znaczenie. Jeden wieczór, a tyle zmienił. Nie chodziło o fakt, że dowiedział się wtedy o zdradach Juliusza, ani o to, że się z nim pokłócił, pierwszy raz tak poważnie. Nawet nie miał na myśli zachowania Adama, który wyrzucił go z mieszkania. Raczej odtwarzał w pamięci tę jedną chwilę, kiedy wrócił do kamienicy, otworzył drzwi i zobaczył Słowackiego skulonego na podłodze, całego we łzach. Wyglądał tak bezbronnie, że Krasiński nie miał serca dłużej się na niego złościć, czy wyrzucać mu jego liczne błędy. Natychmiast podbiegł do roztrzęsionego poety i chwycił w ramiona, biorąc i na swoje barki część ciężaru, który Juliuszowi dokuczał. O nic nie pytał ani nie starał się go na siłę pocieszać. Za co Ukrainiec był mu wdzięczny. Pozwolił Julkowi , by wypłakał się mu w ramię. Siedzieli przytuleni pod komodą przez resztkę wieczoru i całą noc, podczas której nie padło żadne słowo. Słychać było wyłącznie łkania skrzywdzonego literata. Mężczyzna ucichł dopiero, gdy przegrał walkę z Morfeuszem i zmorzył go sen, co stało się nad ranem. Od tamtej pory nazwisko Mickiewicza nie zawitało w ich rozmowach nawet raz. Zupełnie tak, jakby nigdy nie istniał. Krasiński i tak przeczuwał, że to nie koniec. Że Juliusz nie rozstanie się ze wspomnieniem Adama, cokolwiek ten mu zrobił. Zygmunt nie potrzebował o Mickiewiczu z nim rozmawiać, by wiedzieć, że w sercu Słowackiego zajmuje on specjalne miejsce, na piedestale i pewno każda krzywda zostaje mu wspaniałomyślnie wybaczona. Zdawał sobie sprawę, że tym razem uczynek Litwina pochodził z grupy tych najgorszych, obrzydliwych, ponieważ Juliusz bardzo długo nie był w stanie się pozbierać. Budził się co noc przez senne koszmary, a potem płakał. Jeszcze chwila i umarłby Zygmuntowi w ramionach z powodu nadmiaru przykrych emocji. Ale w porę się Słowacki uspokoił. Dla Krasińskiego był to wspaniały rok. Można by rzec, że on i Julek stali się nierozłączni. A Ukrainiec był mu niezwykle oddanym. Przestał go zdradzać. Nawet okazji ku temu nie miał, gdyż nie odstępowali się na krok. Jedyne, czego Juliusz pragnął, to umrzeć w spokoju. Bez bólu. Pogodził się z myślą o wyniszczającej sile gruźlicy. A żeby cierpienia się z życia pozbyć, wziął ze sobą swój jedyny egzemplarz Pana Tadeusza i wrzucił do kominka przed sobą. Długo przemóc się nie mógł, ale uznał, że dziś jest dobry dzień. Działo się coś dziwnego. Jego ostatnie spotkanie z Adamem odbiło się piętnem na nim i na wszystkich jego przyszłych działaniach. Każdy oddech brał z myślą o Litwinie, każdy krok z nim stawiał, zasypiał i budził się z nim... Nie pałał do niego nienawiścią. Jakże by mógł. Jedyne, co w nim teraz tkwiło, to żal. Bał się zastanawiać nad tym, czy dalej Mickiewicza kochał. Za każdym razem, gdy usiłował przywołać miłe wspomnienia z Genewy, wracał do tych, które nabył niestety podczas ich ostatniego spotkania. Nie miał sił, by choć raz w ciągu ogromu dni, które już minęły, wydobyć rękawiczki od Adama z puzderka. Schował je razem z odłamkiem szkła, jakie mu towarzyszyło od incydentu z wybiciem szyby w tle. Oba dowody na istnienie Adama Mickiewicza trzymał na dnie szuflady, do której Zygmunt nigdy nie zaglądał, pod wyraźnym zakazem Juliusza. Sam Słowacki również jej nie otwierał. Nie miał ochoty na wzbudzanie w sobie, już na szczęście uśpionych, dramatycznych wspomnień, ale i wyobrazić sobie nie mógł, że się tych rzeczy pozbywa. Spalenie Mickiewiczowskiego eposu w zupełności wystarczyło.
-Co sądzisz?- głos Krasińskiego dochodził zza ściany. Brunet obejrzał się i zdjął dłoń z gzymsu kominka, o który się do teraz opierał, a którego płomienie trawiły Pana Tadeusza.
-Jam jest przekonany i sensu w dalszych poszukiwaniach nie dostrzegam- odparł Juliusz i odkaszlnął. odparł Juliusz i odkaszlnął. Zygmunt wyłonił się z pokoju obok wraz ze szlachcicem, który usiłował im ów dworek sprzedać. Oficjalna wersja miała być taka, że dom należał będzie do Słowackiego, tylko i wyłącznie. Jeno jego nazwisko pojawi się na dokumentach. Krasiński w dalszym ciągu był właścicielem białego pałacyku pod miastem i nie miał zamiaru w niczyje ręce go przekazywać. Lecz w praktyce obaj poeci postanowili razem zamieszkać w nowym dworku. Szlachcic zauważył książkę płonącą w ogniu kominka i spojrzał wymownie na Juliusza. Uznał, że lepiej będzie, jeśli o nią pytał nie będzie.
-A więc przyniosę dokumenty- paryżanin skinął głową.
Laskę odłożył na bok, a sam opierał się o futrynę z założonymi rękami. Przyglądał się z niepokojem swej żonie, jak siedzi na trawie w ogrodzie i zrywa dmuchawce. Nie przejmowała się tym, że od takich zabaw ubrudzi się jej sukienka, ani że pewno w domu wróci z przeziębieniem.
-Bardzoś markotny, bracie- ochrypły głos Andrzeja przyciągnął zamyślonego Mickiewicza na ziemię.- Czyżbyś zamartwiał się stanem swej małżonki?
-Stanem?- odparł Adam.- Co nazywasz stanem?
Andrzej pokiwał głową z politowaniem, a Litwin od razu pożałował sposobu, w jaki się do Mistrza odezwał. Zacisnął usta w wąską linijkę i skruszony odwrócił głowę, nie mogąc pary szarych oczu wytrzymać.
-Myślałem- Towiański dodał wreszcie, wskazując palcem w stronę Celiny.- Że cię jej powrót ucieszy niezmiernie. Alem się pomylił.
Adam parsknął, wycofując się w głąb domu. Przeszedł parę kroków, wspierając się laską, a Andrzej podążał za nim.
-Wolałem stokroć czekać jej powrotu, niźli widzieć ją znów w domu. Cóżeś jej powiedział, że tak nagle ozdrowiała?
-To musi tajemnicą pozostać- Andrzej wzruszył ramionami i wygiął lekko usta w łuk, uśmiechając się pogodnie. Dzięki jego interwencji, Celina wydostała się ze szpitala dla ułomnych psychicznie. I choć środowisko Mickiewicza wiedziało, że jej ozdrowienie jest dziełem Towiańskiego, nikt nie miał pojęcia, co było powodem jej choroby. Nikt prócz Adama.
A było to jego winą. Po tym, jak urzeczywistnił swój plan zemsty na Słowackim, stał się zupełnie innym człowiekiem. Bowiem żałował. Każdy upływający od tamtego zdarzenia dzień uświadamiał mu, że było to znaczną przesadą. Choć wyrównało rachunki jak trzeba. Adam był skrzywdzony, więc sam skrzywdził powód swych udręk. Celina była zbyt słaba, by zmianę w mężu przyjąć z należytym spokojem. Na dodatek zadręczała się myślą, że Adama i pana Juliusza coś w przeszłości łączyło, o czym jej małżonek mówić nie chciał. A jednak widziała ich, jak patrzyli sobie w oczy, Adam głaskał Juliusza, a Juliusz usta błagalnie uchylał... Nic dziwnego, że zwariowała. Mickiewicz nie miał ochoty się z jej problemami użerać. Prościej było mu Celinę umieścić w specjalnym zakładzie. I było mu to nawet na rękę. Pozbył się żony z domu, dzieci bezpiecznie ukrył u rodziny i znajomych i powierzył ich opiece, a sam zajął się zarabianiem pieniędzy. Tak trwałby do teraz, gdyby nie Andrzej Towiański, który był jak powiew wiatru, odganiający brzemienne w deszcz chmury, by zrobić na niebie miejsce dla słońca. Otworzył mu oczy na wiele spraw. Ale też, niestety, Celinę do domu sprowadził.
-Nie kochasz jej. To jam już zrozumiał- ciągnął Mistrz.
-Nie kocham. Nawet nie lubię- odpowiedział tamten ściszonym głosem.
-Uczułem to, bracie Adamie, gdym jeno spojrzał na Celinę. Wiedziałem, że nie jesteś jej przychylnym. Ale zawsze zdawało mi się, że i tak jej powrót przyjmiesz z ulgą.
-Gdyby nie nasze dzieci- Mickiewicz usiadł wygodnie w fotelu, raz jeszcze spozierając na ogród i bawiącą tam kobietę.- Gdyby nie one...
-Mam rozumieć, że dzieci już ci tak obojętnymi nie są?
-Nasze dzieci to jedyne dobro, jakie mnie w życiu spotkało.
Towiański głowę na te słowa przechylił. Przestudiował dokładnie twarz Adama i coś z niej wyczytał. Według Litwina niczego nie dało się przed Andrzejem ukryć. Poeta głęboko wierzył, że jego Mistrz ma dar, jakąś siłę wprost z niebios. Cuda czynił kilkoma słowami. A ludzi czytał jak książki, co Adamowi imponowało, ale i trwożyło niezmiernie.
-Odnoszę inne wrażenie- naukowy, belferski ton Andrzeja przyszpilił Mickiewicza do fotela.
-Czyżbyś nie ufał w mą miłość do dzieci?
-Miałem raczej na myśli to, cóżeś powiedział o dobroci.
Kilka chwil spędzili na milczeniu. Mickiewicz spodziewał się jakiejś wnikliwej analizy Andrzeja, otwarcia nowej furtki w jego zamglonym do tej pory umyśle.
-Czuję...-Towiański zakręcił się wkoło, wyciągając przed siebie ręce, jakoby szukał czego.-Czuję, że coś ci głowę zajmuje od dawien dawna, bracie Adamie. Coś ukrywasz...- tu urwał, a potem się poprawił.- Kogoś.
Palce Adama samoistnie zacisnęły się na podłokietnikach fotela, a knykcie nabrały mu barwy porcelany. Nie miał śmiałości przerwać Mistrzowi lub z błędu wyprowadzić... O ile w ów błędzie był. Na ogół Towiański pomyłek nie popełniał.
-Mężczyzna. Nie mogę dojrzeć jego twarzy...- Andrzej brodził we wspomnieniach Mickiewicza, co tamten czuł, niemal namacalnie. Towiański zamknął powieki i dłonią kreślił znaki w powietrzu. Litwin próbował odgadnąć ich znaczenie, wlepiał w nie swe chłonne nauczania Mistrza oczy. Nie miał wątpliwości, że Andrzej natrafił na wspomnienia o Juliuszu. Był ciekaw, czy je wydobędzie w ten swój magiczny sposób. Mickiewiczowi już przywykł do życia bez niego, choć dopiero rok minął. Szybko pozbył się wyrzutów sumienia i uznał, że co się stało, to się już nie odstanie i nie ma co o tym rozmyślać. Było minęło.
-Ale widzę...jego oczy...- ciągnął, wciąż będąc w jakimś przedziwnym transie-Ciemne, duże, smutne oczy... Czyżbyś go, bracie, kiedy skrzywdził? Któż on? Nie! Zaraz! Nie mów! Widzę...
Na moment nastała cisza. Mickiewicz był gotów do poderwania się z miejsca, szykował się już, ale palce zatapiał cały czas w fotelu. Ścisk w sercu przeobraził się w mrowienie, niosące ze sobą fale ekscytacji. Jeśli Andrzej rzeczywiście wymówi nazwisko Słowackiego, będzie to dowodem na jego wszechmoc.
-Tak, Mistrzu?- ponaglał Litwin, nie mogąc dłużej powstrzymywać języka. Zmarszczki na czole skupionego Towiańskiego jeszcze się pogłębiły.
-Widzę. Widzę go. To przecie...- nie dokończył, bo czyjaś drobna dłoń przylgnęła do jego ramienia. Powieki mężczyzny pofrunęły w górę, a wizja została bezlitośnie przerwana. Celina. Celina zdewastowała widzenie Mistrza Towiańskiego. Mickiewicz zerwał się na równe nogi i zacisnął dłonie w pięści.
-Celina, do cholery!- warknął. Ta wzdrygnęła się i dosunęła o krok. Przenosiła oczęta z jednego mężczyzny na drugiego, szukając wsparcia.
-Ja tylko...- jęknęła, łypiąc na męża z przerażeniem na twarzy.- Przyniosłam panu Towiańskiemu bukiecik kwiatów...