23
Odłożył
leżącą do tej pory pod jego stopami poduszkę na miejsce. Bez
słowa przeszedł kilka kroków
i jednym szarpnięciem przysłonił okna ciężkimi firanami.
Słowacki przypuszczał, że to może być jeden z tych dni, podczas
których oczy szczególnie Krasińskiemu dokuczają. Wyglądał
marnie, jakby był zmiętą kartką. Oczy miał mocno zaczerwienione.
Ale ból oczu mu doskwierał nie tylko ze względu na światłowstręt,
ale i przez to, co zastał w swoim łóżku chwilę wcześniej.
Juliusz ukrył twarz w dłoniach. Nie płakał. Zakazał sobie.
Pragnął jedynie schować się przed Zygmuntem, choćby
prowizorycznie. Przeczuwał bowiem niemiłą rozmowę, która
zbliżała się nieubłaganie, jak nieprzyjacielskie wojska pod mury
zamku.
-Gdybyś nie był tym, kim jesteś- Zygmunt jak gdyby nigdy nic położył obok skulonego Ukraińca swoje walizki i zaczął się powoli rozpakowywać.- To już dawno stałbyś za drzwiami. Bez możliwości powrotu.
Spokój Krasińskiego irytował drugiego poetę. Liczył na prawdziwą burdę, na krzyki i obelgi. Uważał, że coś w tym stylu byłoby doskonałą należnością za to, na co Zygmunt zmuszony był patrzeć, jak tylko wszedł do mieszkania.
-I choć rozmowa z tobą jest ostatnim, o czym myślę- jasnowłosy wkładał ubrania do komody.- To niestety jestem zmuszony zadać ci pewno niewygodne pytanie, na które ty, w swej niezmierzonej łaskawości, odpowiesz.
Słowacki nie cierpiał, kiedy Zygmunt zwracał się do niego w tenże sposób, a zwykł to często robić. Sarkazmy i ironia były w ich rozmowach na porządku dziennym. Im dłużej Juliusz przebywał z drugim literatem, tym więcej rzeczy w nim go denerwowało.
-Czemu- głos Krasińskiego kluczył pomiędzy pogardą a politowaniem. Z całą pewnością nie brzmiał tak, jakby zadawał pytanie. Prędzej wydawał rozkaz, niźli chciał się czegokolwiek od Słowackiego dowiedzieć.
-Nie będę z tobą o tym rozmawiał- Ukrainiec zabrzmiał nawet bardziej stanowczo niż planował. Uśmiercał w sobie z wolna początkową panikę, a usiłował zastąpić ją ulgą, że dłużej nie będzie musiał przed kochankiem niczego ukrywać. W końcu pozbył się obaw, tyczących się zdemaskowania, gdyż to już się stało. Sięgnął pewnie po swoją koszulę i zarzucił ją na siebie. Powstał z łóżka, nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, dlatego wbił rozbiegane do tej pory oczęta w podłogę.
-Odpowiesz mi?- pieklił się Zygmunt.
-Nie.
-Ja ci już nie wystarczam?
-Obaj wiemy, że nie to jest powodem- Słowacki wzruszył ramionami. Pragnął sprawiać wrażenie kogoś, kogo nie obchodzą cudze smutki. Wolał wmówić sobie, że celowo wbił Krasińskiemu sztylet w serce, odpłacając mu się tym samym za fakt, że przez tyle lat Juliusz znosił jego humory.
-Więc?
-Oj, przestań już naciskać. Doskonale zdajesz sobie sprawę, co mnie trapi od lat. Czego ode mnie oczekujesz? Że powiem to głośno? Wykrzyczę?- Juliusz krążył niespokojny po pomieszczeniu, rzucał dłońmi na prawo i lewo. Furia w nim wzbierała. Czemu niby ma się komukolwiek tłumaczyć z podejmowanych przez siebie decyzji? Jest dorosłym mężczyzną, niepotrzebującym niczyjej protekcji.
-Tak, właśnie tego oczekuję. Powiedz to- Zygmunt mruczał pod nosem, kryjąc się w mrokach mieszkania.
-A żebyś ty wiedział, że powiem- Julek podniósł głos.- Za oknem słońce, bezchmurne niebo, a ty przychodzisz tu, psujesz mi dobrze zapowiadający się wieczór, zaciągasz zasłony i znowu jest tak, jak zawsze. Tylko mrok, nic więcej. Dałem się omamić. Lecz teraz to rzucam.
Chwilę zajęło, zanim Krasiński się do tego ustosunkował. Wcześniej odstawił walizki na bok, posłał łóżko i westchnął przeciągle.
-Zraniłeś pana Spitznagela. Zraniłeś mnie. Bawisz się ludźmi. Ilu podobnych Victorowi przewinęło się przez twą alkowę?
-Jak śmiesz wymieniać nazwisko Ludwika?- Słowacki puścił mimo uszu pytanie o liczbę kochanków. Zygmunt wywrócił oczami. Podszedł bliżej i złapał dygoczącego poetę za ramiona, które stanowczo zbyt mocno ścisnął. Przyjrzał się twarzy Julka, czego tamten nie lubił. Krasiński często go tak lustrował i zdawało się, że dzięki tej dziwacznej czynności dowiadywał się więcej o poczynaniach Słowackiego niż ten mu mówił.
-Jeśli jeszcze raz- mówił cicho jasnowłosy, zaciskając palce na ramionach Ukraińca z większą znacznie siłą.- Zdradzisz mnie i będziesz na tyle nieostrożny, że nie zdołasz ów występku ukryć, to wiedz, że się nie zawaham ani chwili i zabiję.
Ciszę, która nastąpiła po tej obietnicy, przerywało tylko tykanie wskazówek zegara. Słowacki kruszył się i zapadał w sobie, toczył w dół podobny do kamieni nad urwiskiem. Wiedział, że jego zachowanie zasługuje na nazwanie go dziecinnym, ale faktycznie uwierzył, iż Zygmunt byłby do morderstwa zdolny.
-Zrozumiał żeś mnie?- blondyn potrząsnął Słowackim, a ten pokiwał tylko głową. Zniechęcała go myśl o dalszej dyskusji z nim. Dopiero teraz poeta go puścił, poprawił zmięty kołnierz i odsunął od niego o krok.
-Cóż to za siniak?
-To nieistotne- Słowacki usiłował okiełznać swój drżący głos. Nie chciał złego słowa o Adamie powiedzieć, więc zrozumiałym było, że przemilczy sprawę sinika.
-Jakoś się dziś nie kwapisz do rozmów. A to jam powinien być wściekły, nie sądzisz?
Juliusz nie dał mu tej satysfakcji i nie odpowiedział na zaczepkę. Skrzyżował ręce i przybrał poważną, niewzruszoną minę.
-Wnoszę więc- ciągnął Krasiński.- Że przyjęcie Januszkiewicza nie było owocnym, skoro nie uroniłeś do tej pory ani pół słówka.
Drugi poeta usiadł na brzegu otomany i odchylił głowę w tył, pozwalając nieco opaść swoim lokom. Opanował wyrywające się z jego serca emocje i postanowił pójść na kompromis z samym sobą. Nie będzie kłamał, ale też prawdy nie zdradzi.
-Odbyłem z Mickiewiczem długą dość rozmowę, byśmy sobie zdążyli wszystko wyjaśnić.
-Doprawdy?
-A jakże.
Sposób, w jaki to powiedział, pozostawiał wiele dla wyobraźni Zygmunta. Niby Juliusz był pewny siebie, niby wypluwał z siebie słowa od niechcenia, bez angażowania emocjonalnego, ale jednak głos mu chybotał, jak targany wiatrem sztandar. Zamiast drążyć temat, Zygmunt zwrócił się do drzwi i zaczął przeszukiwać kieszenie wiszącego na haku surduta.
-Idę o zakład- powiedział.- Żeś zaniedbał swe zdrowie, kiedy mnie w domu brakło. Pewno nie wypełniłeś moich poleceń.
-Przestańże mówić do mnie w taki sposób- zainterweniował wreszcie Ukrainiec.
-W jaki?- Krasiński cierpko się uśmiechnął i wydobył z kieszeni tak długo poszukiwany przedmiot. Fiolkę zatkaną korkiem od wina. W jej wnętrzu chlupotała złotawa substancja, niestety Juliuszowi znajoma. Miał nadzieję, że Zygmuntowi znudzi się w końcu szprycowanie go tym świństwem, ale się pomylił. Nie pierwszy w życiu raz. Krasiński podał mu fiolkę teatralnym gestem, kłaniając się przed nim lekko.
-Wypij to.
-Opium- syknął Juliusz.
-Opium, opium- dźwięcznie powtórzył za nim drugi poeta.- A czegożeś się spodziewał?
-Nie chcę.
-Ale nie dyskutuj ze mną, już dość głupstw narobiłeś.
-Opium nie pomoże na gruźlicę- stwierdził krótko Słowacki, odpychając dłoń z fiolką.
-Cichaj i pij- głos Zygmunta zagrzmiał stanowczo, trzęsąc podłogą i wprawiając w drganie wazon na komodzie, w którym zaszeleściły ponuro uschnięte kwiaty. Gwałtownym ruchem chwycił Juliusza za podbródek i podciągnął nieco wyżej. Słowacki wierzgał, ale na żelazne dłonie Krasińskiego nie było rady. Jasnowłosy przytrzymał zębami korek i otworzył fiolkę, a potem całą jej zawartość wlał drugiemu poecie do gardła. Ukrainiec nie poddał się bez walki. Nie przełknął ani kropli opium, ale za to plunął nim w twarz schylającego się nad nim Zygmunta. Najpierw na jego twarzy wylądowała poduszka. Teraz nalewka z opium. Następna miała być pięść, tak sobie poprzysiągł Juliusz. Natychmiast osłonił się ramionami, bardziej odruchowo, chcąc się uchronić przed ewentualnym odwetem swego kolegi po piórze. A ten stał w niezmienionej pozycji. Nie zamierzał bić Juliusza, bo stwierdził, że jeden siniak mu wystarczy. Sięgnął spokojnie dłonią ku swej kieszeni z spodniach, odnalazł lnianą chustkę, otarł twarz i dodał:
-Zawiodłem się na tobie. Ale za bardzo cię kocham, by ci teraz prawić morały.
Narastający w gardle Słowackiego kaszel został przez niego stłumiony. Nie chciał dać po sobie poznać, że faktycznie potrzeba mu pomocy, jakiegoś magicznego ziółka, leczniczej nalewki, czy czegokolwiek innego.
-Jedyne, co mam na uwadze, to twe zdrowie, Juliuszu.
-Wiem.
-W takim razie proszę, błagam, być choć udawał, że doceniasz me starania
Znów cisza. Tym razem dłuższa i gęstsza. Obaj panowie byli zbyt zmęczeni, by ciągnąć swe niesnaski i targać swymi uczuciami, szaleńczo dążąc do udowodnieniu temu drugiem swą rację.
-Co tu tak właściwie robisz?- wymsknęło się Juliuszowi.
-Chciałem ci zrobić niespodziankę, dlategom wrócił wcześniej i bez uprzedzenia. Lecz to tyś mi większą niespodziankę sprawił.
Juliusz przepraszać nie zamierzał.
.
Czy to był dobry dzień na zemstę?
-Idealny- powiedział sam do siebie. Już miał chwycić na klamkę, gdy wtem drzwi same się przed nim otworzyły. Został niemal stratowany przez wychodzącego z kamienicy rudzielca, który półnagi wlókł za sobą poszczególne części swej garderoby.
-Och, pan wybaczy, nie widziałem...- zaczął się tłumaczyć po francusku, zakrywając swój tors trzymanym w rękach płaszczem.
-Nic nie szkodzi. Niech waść uważa na siebie- odparł Adam nader radośnie i wszedł do kamienicy, zostawiając za sobą zdziwionego rudzielca. Nic mu tego dnia nie zepsuje. Napawał się każdym krokiem. Frunął niemalże, unoszony skrzydłami euforii. Takich dobrych przeczuć nie miał od dawien dawna.
Takich dobrych przeczuć nie miał od dawien dawna. I niczego w życiu nie był tak pewien, jak tego, że wypełni swój plan w całości. Wydobył z odmętów chaotycznych na ten moment myśli numer mieszkania, pod którym podobno Słowacki mieszkał. Pochylił się i zajrzał do środka przez dziurkę od klucza. Niewiele zobaczył, w mieszkaniu było ciemno jak w grobowcu, pozasłaniane wszystkie okna. Wyłowił z wnętrza kilka słów, coś o opium, niespodziankach, zdrowiu... Nic szczególnie ciekawego. Dowiedział się przynajmniej, że Słowacki nie był sam. Adam poprawił ułożenie włosów, a na twarz nałożył swój najserdeczniejszy uśmiech. Zastukał dwukrotnie, a na uchylenie drzwi nie czekał zbyt długo. Przywitał go jednak widok zgoła od jego oczekiwań odmienny.
-Zygmunt?- wydusił, po części zadowolony z faktu spotkania dawnego kolegi. Nie myślał jednak znaleźć go tutaj. Natomiast Krasiński już tak zadowolony nie był, co było po nim widać na pierwszy rzut oka. Mickiewicz, nie doczekawszy się odpowiedzi, odchylił się nieco w bok i zajrzał do mieszkania. Słowacki siedział skulony na otomanie i chował twarz w dłoniach.
-Wiem, po coś przywlókł tu swą osobę- burknął pod nosem Krasiński i spojrzał wilkiem na Litwina. Tyle starczyło, by ten domyślił się, że Zygmunt został wprowadzony w szczegóły jego związku ze Słowackim. To nieco komplikowało sprawę.
-Muszę natychmiast ze Słowackim pomówić.
-Ani mi się śni-blondyn chciał drzwi zatrzasnąć, ale starszy poeta je przytrzymał.
-Wpuść mnie, pókim dobry.
Mierzyli się wzrokiem aż do chwili, w której ozwał się Juliusz.
-Zygmuncie, nie utrudniaj.
Strumyk jego głosu wpłynął między dwie rozjuszone figury poetów, spierających się w progu. Wywołany Krasiński niechętnie się odsunął, robiąc Adamowi miejsce.
-Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę, drogi Zygmuncie- Mickiewicz dodał, ironizując, kiedy był już w środku.- Bądź tak miły i wyjdź.
Litwin szczerzył bezczelnie zęby. Zygmunt spojrzał raz jeszcze na Juliusza i syknął:
-Z chęcią.