22

Upływ dni szacował wraz z blednącym siniakiem na twarzy.

Co ja tu robię, co ja tu robię... powtarzał w głowie. Odór tytoniu i zagranicznego, taniego alkoholu, ewidentnie z niższej półki, mieszały się, wydając na świat duszące opary, do złudzenia przypominające stęchliznę. Przygnała go tu paląca potrzeba, która zrodziła się na śniadaniu u Mickiewiczów, a utrzymywała i wzrastała przez kilka następnych dni, aż do teraz. Dotarł na miejsce. Jest. Choć nigdy by się o coś podobnego nie podejrzewał, chyba tylko w koszmarach sennych. A jego biedna matka? Pani Salomea, widząc swego syna w podobnym miejscu, mogłaby jedynie załamać dłonie i głośno zapłakać. Gdyby wiedziała, co jej ukochany syn wyprawia, czy w co pakuje go podstępne fatum, zapewne rozkazałaby mu do Krzemieńca powrócić, do swych korzeni. Ale tego nie wie, a już na pewno nie z przesiąkniętych kłamstwami listów od Juliusza. Żyrandole drgały pod spękanym, brudnym sufitem, a żółta tkanina odlepiała się od ścian w paru miejscach. Część Juliusza chciała uciec, ale druga część, ta mądrzejsza, przekonywała go, że lepiej sprawę załatwić szybko, skoro już tu jest. Drugi raz na podobną odwagę zapewne by się nie zdobył. Musiał ugasić tlący się w nim ogień, dłużej nie wytrzyma. Przybył tu incognito, zakamuflowany po amatorsku, pod płaszczem i własnymi, ciemnymi lokami. Nie wiedział, jak funkcjonują instytucje tego typu. W razie czego uzbroił się w sporą ilość paryskiej gotówki. Podszedł do kontuaru bezszelestnie. 

-Witam w naszych skromnych progach- Francuz był aż nadto zadowolony. Szczerzył zęby.

-Co pan reflektuje? Dziewczynki czy chłopców?

Juliusza zdziwiła bezpośredniość tego człowieka, która była elektryzująca równie, co siarczysty policzek.



Ale dumę i godność, wszystkie ich pokłady, zostawił w mieszkaniu, dlatego odpowiedział dość szybko, lecz z nieukrywanym wstydem.

-Potrzebuję mężczyzny.

-Wybornie, mamy najlepszych w całym Paryżu!- mężczyzna zaklaskał w dłonie, a zaraz potem skinął na Słowackiego palcem. Oboje zniknęli za drzwiami. Korytarz wydłużał się w oczach poety, ściany rosły niebezpiecznie, a on sam kurczył się i kurczył i zaraz wpadłby w szparę między drewnianymi płytkami ułożonymi na podłodze w jodełkę. W porę powściągnął wybujałą wyobraźnię i uchronił od niechybnej śmierci pod stopami Francuza.



-Ma pan konkretne życzenia?

-Mam- dukał Słowacki, mijając coraz to nowe pary hebanowych drzwi.- Musi być starszy ode mnie. I wysoki.

-To nie problem. Coś jeszcze?- ciągnął i zerknął na poetę przez ramię, odczytując trwogę z jego bladej twarzy. Juliusz zamrugał nerwowo.

-Proszę się nie krępować, mnóstwo ludzi do nas przychodzi. Całe rzesze! To nic złego.

Po krótkiej i męczącej chwili nieskazitelnej ciszy, Francuz zatrzymał się i ponownie zachęcił Ukraińca.

-Śmiało.

-Chcę, by miał...- Słowacki mówił niemal szeptem, zawstydzony całą sytuacją. Cały czas miał Mickiewicza przed oczami i to jego starał się poniekąd opisać.

-Tak?

-Chcę, by miał bokobrody- podjął Julek.- I szerokie ramiona...

Wahał się, czy mówić dalej. Szczelnie skleił ze sobą obie wargi. Zależało mu na tym, by po prostu stąd wyjść, już, teraz.

-Ma pan szczęście. Jest tu ktoś taki, nie zawiedzie się pan.

Przeszli jeszcze kawałek, a Francuz, odnalazłszy docelowe drzwi, uchylił je. Słowacki w tym czasie jeździł wzrokiem po pasach tapety z tkaniny. Musiał się czymś zająć, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo się boi. Mężczyzna wsunął głowę do pokoju.

-Jest tu Victor?

Ktoś z wnętrza burknął w odpowiedzi. Juliusz usłyszał też niezwykle rozbudowaną wiązankę francuskich przekleństw. Potem kroki, powolne. Słowacki zadrżał. Zdjął go lęk, którego nie umiał za żadne skarby wytłumaczyć. Nie obawiał się zdemaskowania. Ani tego, że zostanie oszukany. To było coś innego. Raczej to, że mężczyzna, który zaraz miał się poecie ukazać, mógł się okazać zbyt do Mickiewicza podobnym. Zjawisko tego pokroju wzbudziłoby w nim jedynie niepotrzebne emocje. Wywołany Victor obejrzał Juliusza z góry na dół, kiedy opuścił swój pokój i stanął tuż obok mężczyzny zza kontuaru.

-Idziemy do pana?- spytał. Julek przełknął ślinę. Rzucił tylko na nieznajomego okiem, a potem skupił uwagę ponownie na nadgryzionej zębem czasu tapecie. Victor był niezaprzeczalnie przystojny, jego włosy miały przyjemny, rdzawy odcień. Sprawiał wrażenie sympatycznego, ciepłego człowieka. A ciepła Słowackiemu brakowało od dawna.

-Chodź- powiedział Ukrainiec i ruszył przed siebie. Szedł najszybciej, jak umiał. Gdyby zwiększył tempo tylko odrobinkę, to podłoga zapaliłaby się pod jego stopami. Victor posłusznie podążał za nim i obserwował, jak zdecydowanie młodszy od niego poeta zakrywa się kołnierzem płaszcza. Wypadli z budynku, a Słowacki, nie oglądając się na mężczyznę za sobą, dorwał pierwszą lepszą dorożkę i do niej wsiadł, czekając na rudzielca.

-Ależ pan pędzi- zaśmiał się Victor, gdy już zamknął drzwiczki powozu.

-Płacę za czas, więc się spieszę- cichy głos Słowackiego zdawkowo naświetlił mężczyźnie sytuację, a konie poderwały się z miejsca, ciągnąc czarną dorożkę za sobą.







Rudzielec nie przestawał się uśmiechać. Usilnie starał się złowić wzrokiem oczy jego chwilowego pracodawcy, bo chyba tylko im się jeszcze nie przyjrzał. Słowacki skutecznie tego unikał. Wpatrywał się w przesuwający się za szybą obrazek paryskich ulic, zgaszonych teraz latarni i przechodniów. Byle tylko nie myśleć o siedzącej na wprost niego namiastce Mickiewicza. Na ogól zapraszał do mieszkania tych, którzy sami wykazywali zainteresowanie Juliuszem, których zapoznawał całkiem przypadkowo. Wszystko, co między nimi miało zajść, działało na zasadzie impulsu, spontanicznie... Victor miał być pierwszym mężczyzną, za którego Słowacki zapłaci. Chciał to z nim zrobić i zapomnieć. Coś dławiło go w gardle, cisnęło się łzami do oczu. Przecież Mickiewicz był tym, którego Juliusz prawdziwie kochał. Każde spotkanie z nim targało młodszym poetą i pozostawiało potem na dnie wyschniętej studni jego pragnień. Gryzła go ciekawość. Co Victor musiał czuć, trudniąc się takim zawodem? Jak to jest sypiać z kimś za pieniądze? Słowacki nigdy nie piętnował prostytucji, ani nie potępiał osób tym właśnie się zajmującym. Ciekawiły go tylko myśli, które teraz Victor pewno miał za towarzyszki. Prędko opuścili dorożkę. Słowacki w tym pospiechu niemal rzucił pieniędzmi w twarz woźnicy.

-Niechże pan zwolni- błagał rudzielec, ale bez skutku. Wdarli się na piętro z mieszkaniem Juliusza, a ten otworzył drzwi. Dopiero w środku się opanował i po raz pierwszy od bardzo dawna wziął głęboki, niczym nie zmącony oddech.



Szczypały go oczy. Płacz przychodził mu ostatnio bardzo lekko, czym tylko utwierdzał się w swej beznadziei. Dłużej nie mógł żyć w taki sposób. Nie chciał się oszukiwać, że świat bez Adama ma jakikolwiek, choćby znikomy sens. Pragnął przestać go kochać, co w teorii powinno mu przyjść łatwo. Gdyż, na dobrą sprawę, ich związek trwał kilka dni, podczas których nie wydarzyło się nic na tyle spektakularnego, by teraz po tym rozpaczać. Właściwie ze wspomnianych, wspólnie z Mickiewiczem spędzonych dni, najwyraźniej zapamiętał rozstanie. A jednak. Przywiązał się do Adama jak kapitan tonącego statku. Nie zamierzał go opuścić, choćby szli na dno. Victor rozglądał się po pomieszczeniu. Cieszył się jak dziecko, bowiem nigdy wcześniej niczego podobnego nie zoczył. Dostrzegł cudną, pewno niebiańsko miękką otomanę,  kremową i obitą ciemnym drewnem.  A tuż obok stało krzesło kurulne, stylizowane na antyk pamiętający starożytny Rzym w swych latach świetności. Podłoga wyściełana była jasnym dywanem w fikuśne wzory, przeplatające się i wijące, jako żywe. Wyżej, tuż nad nim, zasłony, ciężkie i ciemne, podtrzymywane białym sznurem i posrebrzaną spinką z maleńkim, tłoczonym orzełkiem. Pod ścianą sekretarzyk, obok kredens, przystrojony wazonem. A na wazonie malowana scena batalistyczna, z wyraźnymi, biało-czerwonymi chorągwiami i sztandarami. W wazonie niestety uschłe kwiaty, jak jakiś symbol, omen wiszący nad malunkiem wazonu. Dalej pokaźnych rozmiarów biblioteczka z błyszczącego drewna, pękająca od nadmiaru ksiąg. Dużo świec, kandelabry tam i tu. Po środku tego wszystkiego on. Człowiek, którego imienia miał nigdy nie poznać, a który był przez tych kilka chwil jego pracodawcą.



Victor podszedł do niego, oplótł swymi dłońmi. Nie słysząc sprzeciwu, kontynuował badanie ciała poety. Zdjął z niego ten dziwny płaszcz, potem kolejno kamizelkę i koszulę. Słowacki zacisnął powieki. Rozmyślił się, nie czuł się na siłach, by spoglądać na kogoś, kto był choć okruszynę podobny do drogiego Adama. Victor pozbył się też części swoich ubrań, ze czcią kładąc je na pięknej otomanie, a później uchwycił chłodne dłonie Juliusza w swoje i poprowadził do łóżka.

-Jest pan naprawdę piękny- przyznał, kiedy zwiesił się na Słowackim, uprzednio popychając go lekko, by ten opadł na najczystszą pościel, jaką widział. Juliusz parsknął.

-Pewno zwykłeś wmawiać to każdemu, kto ma okazję ci płacić- odszepnął Ukrainiec. Victor zaprzeczył, kręcąc głową na boki.



Schylał się niżej, jak deus ex machina w greckich tragediach; na linach, powoli w dół, byle bliżej bohatera... Szukał wargami ust Słowackiego. Wpił się w nie, zabierając poecie możliwość swobodnego oddechu. Juliusz musiał przyznać w duchu, że to było nad wyraz przyjemne. Lepsze niż się spodziewał. A już na pewno warte pieniędzy, które miał na to wydać. Victor sięgnął palcami do guzików spodni leżącego pod nim mężczyzny. Odgłos ich odpinania zlał się mu w uszach ze zgrzytem zawiasów. Obaj podnieśli głowy. Zdumiony poeta poczuł bolesne ukłucie w sercu, dlatego też położył dłoń w tym miejscu. Nie był pewien, czy ów widok jest prawdą, czy może okropnym złudzeniem. Huk opadających na drewno podłogi walizek zamienił się w dreszcze na spiętym ciele Juliusza. Tego się właśnie obawiał.

-Jak na pana wołają?- spytał Zygmunt, zamykający za sobą drzwi. Najspokojniej w świecie odwiesił surdut na hak przy ścianie.

-Victor- przedstawił się.

-A więc, Victorze, proszę, byś waść wyszedł, z łaski swojej.

Rudzielec chwilę nie reagował, zmieszany obrotem spraw. Po jakimś czasie zgramolił się ze Słowackiego i podniósł swe ubrania z otomany. Juliuszowe serce ucichło, przedłużając jego agonię w nieskończoność. Victor zatrzymał się przed Krasińskim i wyciągnął doń dłoń, oczekując zapłaty. Zygmunt ściągnął brwi. Spiorunował leżącego jeszcze Juliusza wzrokiem, ale koniec końców wydobył z kieszeni parę banknotów i wcisnął rudzielcowi w dłoń, z wyrazem nieziemskiego zniesmaczenia na twarzy.

-Do zobaczenia- rzucił Victor, posyłając Juliuszowi oczko na pożegnanie. Zaraz potem wyszedł, cicho przymykając za sobą drzwi.





Przyłapany na gorącym uczynku Ukrainiec skamieniał. Wyobraźnia podsuwała mu przeróżne obrazy: albo jak Zygmunt dusi go gołymi rękami, albo jak dobywa noża i rani go kilkakrotnie pod żebra, by potem wysmarować się jego krwią. Przełknął ślinę.

-Jesteś żałosny- wysyczał Krasiński. Nagły przypływ wściekłości pokierował dłonią Juliusza. Chwycił, co było najbliżej i cisnął przed siebie, dysząc przy tym z poddenerwowania. Śnieżnobiała poduszka uderzyła w twarz Zygmunta. Dygoczące dłonie Juliusza ponownie samoistnie wykonały ruch i zakryły jego uchylone usta. Bał się, że jeśli wyda teraz z siebie jakikolwiek dźwięk, dodatkowo rozjuszy i tak rozsierdzonego mężczyznę. Żałował, że wybrał poduszkę na oręż. Że w ogóle zdecydował się czymkolwiek w niego rzucić.

-Żałosny- powtórzył niewzruszony Zygmunt.



Popularne posty

1