19

Słyszał jedynie szczęk kluczy w zamku. Bał się spojrzeć na Adama, który zajęty zamykaniem za nimi drzwi, nie wypowiedział jeszcze ani słowa i zapomniał o lasce. Teraz ból nogi przestał być istotny. Ważniejsze były dwie butelki wódki, które wziął ze sobą, choć improwizując obiecywał rum. Stali na schodach przed budynkiem, a gwiazdy i ogromny księżyc skrzyły się pod nocnym firmamentem. Zanim Mickiewicz odwrócił się do Juliusza, dodał sobie odwagi łykiem okowity z jednej z butelek. Wyciągnął potem z nią dłoń w stronę Słowackiego, ale ten odmówił, kręcąc głową. Adam schował klucze do kieszeni. Słyszeli gwar rozmów, dobywający się z sali w budynku, który właśnie opuścili.

-Czemu zamknąłeś drzwi?- zagaił Juliusz. 

-Ażeby przypadkiem nikt za nami nie wybiegł- odparł beznamiętnie Litwin, kiedy ruszyli z miejsca.

-Po co pan przyszedł- nie zabrzmiało to jak pytanie. Gdyby nie treść wypowiedzi, Juliusz wnioskowałby po tonie, że to groźba. Zignorował fakt, że Mickiewicz mówi do niego per pan.

-Zostałem zaproszony, więc jestem.

-Ale czemu zdecydował się pan z zaproszenia skorzystać. Po co ta mowa.

-Adamie...

-Panie Adamie- zwrócił mu uwagę rozjuszony Litwin. Przeszli parę kroków we względnej ciszy. Słowacki sam podejmować rozmowy nie zamierzał. Spodziewał się wybuchu ze strony swojego rozmówcy, dlatego cierpliwie czekał. I  nie pomylił się.

-Mało panu?!- warknął Mickiewicz.- Chciałeś mnie pan jeszcze jakoś upokorzyć? I w dniu mego święta przypominać wszystkim o doktorze Bécu? Jak długo będzie pan to rozgrzebywał?

-Nie chciałem cię upokorzyć- tłumaczył spokojny Juliusz.

-Pan raczy kpić, jeśli myśli, że panu uwierzę! Nie starczyło panu, żem klęczał na środku ulicy w Genewie jak szaleniec!

-Czemu nie mówisz mi po imieniu?- jęknął Słowacki, patrząc, jak Adam ciągnie kolejny łyk gorzałki.

-Bo już pana nie znam.

Zabolało. Juliusz odwrócił głowę. Wiedział, że parę gorzkich słów mu się należało, ale przez tych kilka minut, kiedy oboje kierowali się do wyjścia, myślał, że wszystko zostało naprawione. Przecież razem improwizowali przy stole...Przecież się przytulili...

-Podaj pan racjonalny powód, dla którego pan przyszedł na przyjęcie- zagrzmiał tubalny głos Mickiewicza. Gestykulował rękami, jakby odgrażał się niebu, a alkohol w trzymanych przez niego butelkach chlupotał. Znów napił się wódki, ale tym razem pochłonął za jednym razem o wiele więcej. W kilka chwil zniknęło pół butelki.

-Czemu tyle pijesz?

-Na trzeźwo nie dałbym rady z panem rozmawiać- syknął mu Adam prosto w twarz.- Ale proszę, z łaski swojej, odpowiedzieć na moje pytanie.

Mickiewicz szedł tak szybko, że Juliusz niemal za nim biegł, chcąc zrównać się z nim.

-Myślałem, że... Miło będzie cię zobaczyć. Po takiej przerwie.

-Chyba się pan pomylił- starszy poeta wzruszył ramionami.- Ponieważ nie jest miło. Czyżby pan zapomniał, co mi zrobił? I po czym ma pan czelność pokazywać się tutaj?

Adam już czuł wpływ alkoholu, bo rozplatał mu się język. Nie zastanawiał się, co ma mówić, po prostu mówił. Każdy zaczątek idei z jego głowy opuszczał usta bez wcześniejszego przeanalizowania.

-Myślał pan, że kilka rymowanek załatwi sprawę?! Skoro tak faktycznie pan sądził, to powinien się pan bardziej postarać, bo dawno tak żałosnego wystąpienia nie słyszałem.

-Czemu tak się pieklisz- Juliusz powiedział, po czym odkaszlnął i dodał.- Nasze  rozstanie było słuszne.

-Słuszne?- żachnął się drugi.- Z której strony?

-Nie zaprzeczaj! Osiągnąłeś sukces literacki i założyłeś rodzinę. Tyle chyba wystarczy, żebyś uwierzył.

Adam parsknął i ściągnął brwi. Nie miał chęci na wykłócanie się o rację. Może i Pan Tadeusz przyniósł mu rozgłos, na jaki zasługiwał od dawien dawna, ale pieniądze z tego tytułu szybko się skończyły i Mickiewicz ledwo wiązał koniec z końcem. A małżeństwo? Było tylko świstkiem papieru, nic go z Celiną nie łączyło. Gdyby nie dzieci, to milczeliby całymi dniami. Adam sypiał z nią z nudów i zdradzał przy każdej sposobności. Z czym się nawet nie  krył. W każdym razie, nie czuł się w obowiązku, by o tym ze Słowackim dyskutować. Gdyby nie to, że ręce zajęte miał noszeniem butelek, byłby rzucił się na Juliusza i udusił, albo rozszarpał w strzępy. Teraz wódka zdała się ważniejsza, od mordowania. Uścisk, który połączył ich na sali, Adam szybko wyrzucił z głowy. Gdyż we wspomnianej głowie kiełkował mu plan zemsty na młodszym poecie i był o wiele ciekawszy, niż kurtuazja.

-Pan nie wie, o czym mówi- mruknął w końcu.- Ale niech będzie. Tylko czemu zdecydował się pan mnie porzucić?

-Nie nazywaj tego tak- zaprotestował Juliusz, a jego słowa zatrzymały Mickiewicza. Słowacki z ulga nabrał powietrza do płuc. Dłużej nie dałby rady tak biec za pękającym z gniewu wieszczem.

-Proszę mnie więc oświecić. Jakże mam to nazwać?- pytanie Adama cuchnęło Juliuszowi sarkazmem.

-Nie mogę ci tego teraz wyjaśnić. Ale powód do przerwania naszej...znajomości... naprawdę był.

-Niby czemu pan nie może?

-Kiedyś zrozumiesz- cicho wyznał Słowacki. Nie miał na myśli Ludwika, o nie. Nie liczył bowiem na to, że duch Spitznagela kiedykolwiek raczy wszystko Adamowi wytłumaczyć. Myślał raczej o gruźlicy. Skoro umiera...To dobrze się stało, że ich miłość nie przetrwała. Mickiewicz pewno cierpiałby, gdyby się dowiedział, że Juliusz już dni odlicza do końca swego istnienia. Postanowił nie mówić mu, że jest chory. Po co wszystko komplikować? Po kilka słów otuchy? Po kłamstwa, że wszystko będzie dobrze, że może stanie się cud i gruźlica zniknie? Słowacki nie widział w tym ani krztyny sensu.

-Ta rozmowa do niczego nie prowadzi- westchnął starszy mężczyzna, kiedy zbyt długie milczenie go znużyło. -Lepiej będzie, jak obaj wrócimy do środka.A towarzystwo niech żyje złudzeniem, że między nami zgoda.





Przyjęcie nabrało zupełnie innego charakteru. Adam wmieszał się prędko w tłum swych przyjaciół i zniknął Juliuszowi z oczu na kilka długich godzin. Słowacki w tym czasie dostąpił wątpliwego zaszczytu rozmowy z rozpitym gronem dojrzalszych od niego wiekiem poetów. Obserwował, jak jeden po drugim nikną pod odmętami stołów, pijani i nieprzytomni. Słowacki był chyba jedynym, który usta w alkoholu umoczył symbolicznie, podczas toastu, a potem nie tknął ani kropli. Może jeszcze organizatorzy całego przyjęcia zachowali trzeźwość, ale na nich i Ukraińcu w tym temacie koniec. Reszta upajała się wódką i zagryzała chleb ze smalcem. Juliusza traktowano teraz jak swojego. Bo skoro Adam go serdecznie uściskał i krzywdy wybaczył, to należało go traktować jak rodzonego brata. Co oczywiście nie było celem Słowackiego, ale nie będzie przecież dyskutował z ludźmi, którzy ledwo trzymają się na własnych nogach. Śmiechy powoli traciły na sile, jak dogasające ognisko. Goście się przerzedzili. Jedni, odurzeni alkoholem, spali pod stołami, inni po prostu wyszli. Julek oparł głowę o dłoń. Ostał się tylko on i jego urażona duma. Nudziło mu się potwornie, ale jakoś nie mógł się zmusić do wyjścia. Żałował, że Chopin się jednak nie zjawił, bo ponoć był zaproszony. Znał się dobrze z Fryderykiem i lubił z nim bajdurzyć, nawet gdy młody kompozytor był podchmielony. Chopin potrafił zachować klasę i pod wpływem alkoholu, co Słowackiemu zawsze imponowało. Ale cóż. Chopina na przyjęciu zabrakło, a Juliusz umierał z nudów przy nietkniętym przez niego kieliszku wina i swych wymiętych rękawiczkach.



Przyjście tutaj okazało się bezowocną strata czasu, bo i niby co chciał osiągnąć? Właściwie to sam nie wiedział. Przecież do Adama wrócić nie mógł i to z wielu powodów. A i tak Mickiewicz dał mu do zrozumienia, że raczej wrócić do niego by nie chciał.

-Panie Juliuszu- zawołał ktoś. Słowacki wstał od stołu.

-O, jak dobrze, że pan zachował resztkę godności i nie upił się jak tamte świnie- odetchnął roześmiany Eustachy Januszkiewicz.

-Coś się stało?

-Tak. Musi pan, po prostu musi nam pomóc. Proszę za mną- mężczyzna wzniósł palec ku górze, jakby przemieniony w generała dawał znak swemu oddziałowi do ataku. Wybawiony od nudy Słowacki pognał za nim z ulgą wymalowaną na twarzy. Przemierzali korytarz, skręcali, przyspieszali kroku, to też zwalniali, aż dotarli do celu.

-Adamie!- wyrwało się Juliuszowi. Mógł się wszystkiego spodziewać, ale to by mu do głowy nie przypełzło. Widok go przerósł. Mickiewicz stał w otwartym na oścież oknie, pochylony do przodu i coś mamrotał. Zaniepokojony pan Romuald trzymał go za nogi, nie chcąc, by ten przez okno wyskoczył. Adam obejrzał się na dźwięk Juliuszowego głosu.

-Mam je, ma je, mam! Tych...skrzydeł dwoje!- krzyknął pijany Adam i chciał poderwać się do lotu, lecz Romuald mocno go ściskał. Słowacki z miejsca poznał cytat z Dziadów, ale nie zamierzał teraz tego roztrząsać. Nie w takiej chwili. Serce zapadło mu się pod ciężarem strachu o życie Mickiewicza.

-Czy pan oszalał?!- Juliusz podszedł bliżej i wyciągnął dłoń w jego stronę.

-Oooodejdź!- zabełkotał starszy poeta.- Skrzydła...Wystarczą...od zachooooodu na wschód je...rozszerzę... Lewym o przesz...łość, prawym o przyrzsz...przysz...przyszłość uderzę!

-Nie czas na improwizowanie- Słowacki mu przerwał.



Starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, jakby one miały Adama spłoszyć.

-Proszę, by pan nie skakał, a wszedł do środka.

-Niechże się pan nie wygłupia- dodał Eustachy. Wiatr poderwał firany i rozczochrał włosy pochylonego Adama.

-Czemu miałbym?- wyrzucił z siebie, zaskakująco wyraźnie jak na stan, w którym się znajdował.

-Ponieważ ja pana proszę- oświadczył stanowczo Słowacki. Wiedział, mimo ich wcześniejszej kłótni, że jeśli Mickiewicz skoczy i zginie, to Juliusz zaraz zrobi to samo. Nie chciał żyć z Litwinem, ale bez niego też nie chciał. Tyle dziwnych rzeczy zdążyło się wydarzyć w ciągu jednego wieczora, że Słowacki miał problem, z uporządkowaniem tego wszystkiego w głowie. Kochał i nienawidził Mickiewicza jednocześnie, żałował go oraz nim gardził, jakkolwiek abstrakcyjnie to brzmiało.

-Nie chcę, by pan zginął.

-Mam ja tych skrzydeł dwoje!- krzyknął znowu.

-Nie ma pan. A teraz proszę zejść z okna- ciągnął Słowacki. Eustachy i Romuald przyglądali się zajściu w milczeniu, przerażeni dynamiką w ruchach Adama. Jeden nieostrożny krok i największy poeta zginie podczas własnego przyjęcia... Juliusz zbliżył się i dłonią sięgnął wyżej, palce zaczepił o materiał surduta pijanego Litwina.

-D...dobrze, niech będzie...-sapnął starszy mężczyzna i zgramolił się mozolnie z parapetu. Nie ustał na nogach. Runął jak długi na podłogę. Januszkiewicz poklepał Ukraińca po ramieniu.

-Jak dobrze, że pan tu był. We dwóch byśmy sobie nie poradzili.

-O, bez przesady- wtrącił nagle Romuald.- Panowaliśmy nad sytuacją. Ale dziękujemy, panie Sobiecki.

-Słowacki- poprawił go Juliusz. Romuald zaśmiał się złośliwie.

-Ach, mniejsza z tym- mówił, biorąc Eustachego pod ramię.- Niech się pan nim zajmie, do domu odwiezie, jak pana proszę.

-Ale...- Juliusz chciał zaprotestować, jednak nie było mu to dane. Romuald przerwał mu w połowie zdania.

-Błagam, niech pan nam już czasu nie zabiera. Musimy zająć się gośćmi, jak na dobrych gospodarzy przystało- machnął dłonią i razem z Eustachym opuścił pokój w pośpiechu, niknąc w nieprzejednanym mroku korytarza.




Popularne posty

1