18

Tłum przelał się przez wąskie korytarze i zęby schodów, by zejść na pierwsze piętro z drugiego, na którym spędzić musieli tych kilka chwil w oczekiwaniu. Każdy miał przypisane miejsce przy suto zastawionym stole, stąd zamiast harmidru, typowego dla takich okazji, jawił się porządek i spokój. Ku przerażeniu i tak już rozgorączkowanego sytuacją Juliusza okazało się, że jemu przypisano iście zaszczytne miejsce, którego przyjąć nie chciał. Gdyż było ono na wprost krzesła przystrojonego wstęgami w biało-czerwone pasy i metalowe, malutkie przypinki na kształt orłów. Słowacki nie musiał się zastanawiać, dla kogo ów krzesło było przeznaczone, bo odpowiedź była oczywista. Miał tam   zasiąść Mickiewicz. Adam do sali wszedł jako ostatni. Pokonywał odległość dzielącą go od jego miejsca przy stole powolnie, szedł wzdłuż stołu, pozdrawiając skinieniem swoich oddanych przyjaciół. Wreszcie zatrzymał się przed swoim udekorowanym krzesłem i podniósł głowę. Dopiero teraz dostrzegł Słowackiego. Goście bacznie obserwowali Mickiewicza, który zbladł, a ta bladość przybierała przeróżne postaci, od porcelany po kolor płótna. Nie ruszał się, jakby miał zaraz paść martwy na posadzkę. Cisza była tak nieskazitelna, że zdać się mogło, iż piszczy w uszach, sprawiając wszystkim obecnym niesamowity ból. Juliusz przełknął ślinę. Litwin patrzył nań nieprzerwanie, czym wzbudzał co raz większe zainteresowanie osobą Słowackiego pozostałych gości. Teraz wodzili oni wzrokiem za obojgiem poetów, przenosząc ciekawskie oczęta z jednego na drugiego. Mickiewicz drgnął i usiadł, a za nim wszyscy pozostali. Nieprzyjemną ciszę zastąpił huk odsuwanych krzeseł. Chwilę panował względny spokój, jakby zapomniano o dziwnej wymianie spojrzeń między Słowackim i Mickiewiczem. Jako pierwszy powstał Ottavi i wygłosił płomienną mowę, której ani Juliusz, ani Adam nie słuchali. Byli zbyt zdruzgotani ponownym spotkaniem, by skupić myśli na błędach, które czynił przemawiający Ottavi, jak choćby przeinaczanie nazwiska postaci honorowej całego przyjęcia. Na dodatek zmuszeni byli siedzieć naprzeciw siebie. Mickiewicz na zmianę podnosił i opuszczał głowę, bo nie miał pojęcia, co jest gorsze: patrzenie na Juliusza, czy omijanie go wzrokiem. Chciał się młodszemu poecie przyjrzeć, ale wewnętrzna siła go powstrzymywała. Zdążył jedynie spostrzec, że Juliusz schudł, a już wcześniej był bardzo szczupły. Nie wiedział, jak się z tym czuć, jednak ukłuł go jakiś niewymowny żal. Po protu się zmartwił, bo połączył tę utratę wagi z problemami zdrowotnymi, lecz nie wiedział, na co Słowacki mógł chorować. Starał się nie zastanawiać nad tym ani sekundy dłużej. Przecież już mu na Juliuszu nie zależało, więc mógł sobie na zdrowiu podupadać do woli...



Nie dbał o to. A przynajmniej zdołał to sobie wmówić w ciągu tych paru lat rozłąki. Monotonny głos następnego mówcy również Litwina nie zainteresował, dlatego ponownie podążył za chorągwią ciekawości i zerknął dyskretnie na Słowackiego. Julek sprawiał wrażenie nieobecnego, patrzył gdzieś w dal. Mickiewicz analizował więcej elementów jego wyglądu. Cera Ukraińca utraciła na kolorze. Juliuszowa skóra była niemal przezroczysta. Ale trzeba mu było przyznać, że jak zawsze był nienagannie ubrany. Widać było, że surdut z kamizelką i spodnie dopiero co odebrał od krawca. Nerwowo kręcił młynki palcami i skubał materiał rękawiczek. Loki też idealnie ułożone, przypomniały obserwującemu go Mickiewiczowi, jak miło było te włosy głaskać i jak przyjemny był ich zapach. Słowacki nagle oprzytomniał i spojrzał na Adama. Ten szybko odgonił sentymentalne bzdety z głowy, a w zamian przeniósł się do dnia, w którym Słowacki zdewastował wszystko, co ich łączyło.



I zostawił go samego na ulicy, klęczącego i upokorzonego. Litwin żył ze świadomością, że nadejdzie czas zemsty. A teraz poczuł krew i za jej zapachem popłynął. Pragnął wymierzyć Ukraińcowi sprawiedliwość i zranić równie mocno, jak on sam został zraniony. Nawet ślub z Celiną wziął po to tylko, by Słowackiemu wymierzyć cios w serce. By udowodnić, że nigdy Juliusza nie potrzebował. Inna sprawa, że Adam dusił się w małżeństwie. Gardził Celiną i nie kochał jej ani przez chwilę. Mieszkanie z nią i dzielenie łoża było prawdziwą męczarnią. Rozległy się oklaski, kiedy przemawiający mężczyzna wreszcie zamilkł. Adam pragnął wyjść stąd jak najszybciej. I byłby to zrobił, gdyby nie fakt, że jako następny powstał Słowacki.



Mickiewicz zlustrował całą jego postać, kiedy tak przed nim stał, przerażony i zdenerwowany. Adam zacisnął usta. Pamiętał, jak wspaniale wyglądało nagie ciało Juliusza i takiego go sobie teraz wyobraził. Mimo tego, że tak schudł i pobladł, wciąż był cudowny i Mickiewicz nie umiał tej tezie zaprzeczyć. Może nawet choroba, na którą zapewne zapadł, dodała mu uroku. Juliusz był teraz tak uroczo nieporadny, a jego sarnie, duże oczy błądziły gdzieś po twarzach gości, że Litwin na moment zapomniał o planowanej na nim zemście.



Obecni na przyjęciu mężczyźni szeptali między sobą, zapewne równie ciekawi jego przemowy, co sam Adam. Juliusz odkaszlnął w dłoń, a potem rozległ się jego łagodny, aksamitny głos, który nawiedzał Mickiewicza w snach.

-Stoję tu przed wami, przed tak zacnym gronem,

Więc na początek to, co mi wypada powiem.

Oczarowanym tyluż wspaniałości ogromem,

Ale nie dziwna, jest ku temu okazja bowiem.

Miejsce moje na wprost osoby, której jam coś winien,

Pana Mickiewicza. Sam się z myślą biję,

Pewnym, żem tu siedzieć nie powinien.

Ale kielich wznoszę i pańskie zdrowie piję.

A to, com winny panu, teraz, tutaj oddam

Jam od dawna w sercu tąż urazę nosił,

Ale nie zemsty, lecz sprawiedliwości żądam.

Czas, by i pan, panie Mickiewicz, przeprosił

Za to, co ma rodzina przez pańską zachciankę znosiła,

Gdy pan biednego ojczyma mego obraził.

Wtedy jam zobaczył, jaka w pisanym słowie tkwi siła,

Bo jak doktora, tak i mnie grom pańskich słów raził.

Mimo lat upływu, jam wciąż nie wiedział

Czemu pan się na to okrucieństwo zdobył.

Chciałbym, aby pan mi teraz odpowiedział,

Bym w przyszłości spokojny do grobu swe członki złożył.



Nikt się nie odezwał. Adam zdawał się poruszony, zacisnął bowiem dłoń na rączce laski tak mocno, że zbielały mu knykcie. Wpatrywał się ogromnymi oczami w promieniującego przedziwną siłą Juliusza i teraz sam się zląkł. Nie potrafił słowa wydobyć, choć Słowacki zażądał odpowiedzi. Litwin był wręcz pewien, że nie zdoła teraz, po czymś takim, wstać, a co dopiero mówić. A potem Słowacki zrobił coś, co zawsze Litwinem wstrząsało. Uśmiechnął się niewinnie. I ponownie dał się ponieść.

-Przewidziałem to milczenie, znać, że mam ja rację

I w wielkiej tajemnicy wszystkim wam szepnę

Że wiem też czemu zaproszonym na tę kolację,

Lecz nic to. Ja przed Mickiewiczem karku nie zegnę.

Przywykłem do braku szacunku, to mi nie szkodzi,

Gdyż o pański szacunek, panie Mickiewicz, nie zabiegam.

Bo jestem tu jak sternik duchami napełnionej łodzi,

Dlatego o głos mnie należny się dziś ubiegam.

Gdyby Polacy nagle w kwiaty się zmienili,

Pan zapewne wyżej ponad innych by rósł.

Lecz po czasie wszyscy by się ku mnie zwrócili.

Bo, choćby pan miano świetności dumnie niósł,

To zgniłby pan od złej żółci nadmiaru.

Bez słów pogardy nie wytrzymałby pan godziny,

Ponieważ w nienawiści nie znał pan umiaru.

Przynajmniej wobec mnie i mej rodziny.

Przed lat wielu miałem pana za wzór.

W mym sercu długo pan gościł,

Lecz okrucieństwem przebił pan szlachetności mur

I nie chcę, by pan sobie praw do serca mego rościł,

Choć mówię to z bólem. Boś pan przyjacielem był

Mej matki, ojczyma, domu całego

O czym nie jeden w tamtych czasach marzył.

A ponad pana w mym domu nie było nikogo innego

Tak ważnego. Czego panu nie mogę odmówić.

Pragnę, byśmy obok siebie mogli, jak równy z równym, stanąć.

Od tłumu pana odciągnę, by do rozmowy namówić

I dawne czasy powspominamy, wzajem się nie raniąc.



Ostatnie słowa Słowackiego rozniosły się echem po sali, a w uszach Adama brzmiały bardziej jak grzmot. Wbiły go w krzesło. Omiótł spojrzeniem twarze gości, którzy byli pod takim wrażeniem, że w końcu zaczęli klaskać. Juliusza wyraźnie zaskoczyły oklaski, gdyż się wzdrygnął, jak we śnie poderwany. Ale ukłonił się, tak jak wypadało i wycieńczony opadł na krzesło, zachowując spokój na tyle, na ile było go stać. Mickiewicz wiedział, że nie może tego przemilczeć. Że musi się ratować. Wyjść z twarzą... Drżącą dłonią przystawił kieliszek do ust i wypił łyk wina, które nagle straciło całą słodycz. Juliusza bawił lęk w oczach Mickiewicza, ale był mu wdzięczny, że jednak postanowił zabrać głos. Litwin podniósł się z krzesła i przybrał poważną, dumną minę, jak belfer na ambonie. Obrzucił wszystkich zebranych moralizatorskim spojrzeniem i w końcu otworzył usta.

-Pan zaczął słowami o wspaniałym gości gronie,

Z czym się zgodzę i gdy trzeba tę tezę obronię,

Gdyż przyjęcia lepszego wymarzyć bym nie mógł sobie,

Bo mam wspomnień miłych przy każdej obecnej osobie

Od groma. Za co szczerze dziękuję wszystkim razem

I każdemu z osobna. Ale pan, panie Słowacki, jawił mi się obrazem

Raczej niespodziewanym. Mimo to jestem z pańskiego przybycia rad,

Lecz nie będę tak jak pan naszej przyjaźni wyliczał wad.

Nie starczyłoby bowiem na to ani pańskich, ani moich lat.

Po co kij do mrowiska wkładać,

Kiedy może pan swą magią słowa władać

W zgoła innym, a lepszym dużo celu.

Widzi pan, panie Słowacki, że jest nas na sali wielu,

A każdy głodny słów serdecznych, do okazji adekwatnych,

Tak dla pana jak i dla mnie, w dzień mego święta akuratnych.

Więc czemu tak daleko w przeszłość pan wybiega?

I mówi, co pana boli, com ja uczynił, pański dawny kolega?

A kto wie z obecnych, które ze zdań jest prawdą,

A które pan wymyślił wyobraźnią wprawną?

Kto z nas wie, czy pan aby nie kłamie

Lub celowo w oszczerstwa zbroi swe wyznanie?

Zapomnijmy więc o tym! Ja wszystkie krzywdy panu wybaczam

I pokój wieczysty między nami ogłaszam!

Koniec waśni. Pan też pewnie ma dość mnie, skromnego Litwina,

Dlatego proponuję panu jeszcze napić się wina.



Mickiewicz przerwał na chwilkę, by wyjść zza stołu, a potem w miarę mówienia zbliżał się do zaskoczonego jego słowami Juliusza.

-Bo po to tu przyszliśmy. By pić i się bawić,

A nie za dawne niesnaski się wzajem ganić.

I z chęcią z panem pomówię, zabierzemy butelkę rumu,

Wezmę pana pod rękę i sam odciągnę od tłumu.

A teraz, jeśli pan pozwoli, ja uściskam pana,

Bom pewien, że nam w niebie zgoda zapisana.



Mickiewicz rozpostarł ramiona. Czekał, aż Juliusz się otrząśnie i wstanie, by mógł go uściskać zgodnie z obietnicą.

-Śmiało, panie Słowacki- zawołał ktoś z gości. Juliusz chciał zlokalizować ten głos, ale twarze mnożyły mu się i wirowały w oczach. Nie mógł w to uwierzyć. Mickiewicz zniweczył jego plany. Wszystko, co Juliusz powiedział, obróciło się w gruzy. Nagle to Adam stał się ofiarą, która szlachetnym gestem wybacza. I na domiar złego oskarżył go o kłamstwo. A przecież nie o to chodziło Juliuszowi. Mówił o krzywdach, które to Mickiewicz mu zadał, o swoim ojczymie i o tym, co Adam sądził o jego twórczości. A tu, raptem Mickiewicz otworzył usta, a już zrzucił na Słowackiego odpowiedzialność za całe zło między nimi. Teraz miał jeszcze zostać upokorzony tym ojcowskim uściskiem, jak jakiś syn marnotrawny. Młodszy poeta ciężko przełknął ślinę i wstał, drżący na całym ciele. Adam już o zgodę nie pytał. Przyciągnął Ukraińca i przytulił w akompaniamencie huku gromkich oklasków i serdecznego śmiechu. Wkrótce Mickiewicz poczuł za szyi chłodne łzy Słowackiego. Dlatego przycisnął go do siebie mocniej, a młodszy mężczyzna uwiesił dłonie na materiale surduta na plecach Litwina.

-Chyba musimy porozmawiać- szepnął Adam.



Popularne posty

1