17
Rok 1840. Paryż.
Wydobył ogórka ze słoja i wgryzł się w niego z westchnieniem rozkoszy. Kiszone ogórki były jedyną przyjemnością, jakiej mógł w obecnych czasach zażywać, zważywszy na fakt, w jak niekorzystny dlań układ się wpakował. Małżeństwo. Ale nie chciał tracić więcej czasu na rozmyślania nad czymś, czego odwrócić już nie mógł. Skupił się na ogórkach, błagając w myślach, by nic mu tej chwili uciechy nie zmąciło. Jego błagania spełzły na niczym, gdyż usłyszał niezwykle drażniący jego uszy stukot obcasów. Zerknął za siebie przez ramię.
-Wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie- uniosła się, przeszywając wzrokiem swojego męża.
-Którego ze słów bez udziału kobiet nie rozumiesz- mówił Adam, spokojny i opanowany, czym niezwykle rozjuszył Celinę. W najlepsze pałaszował ogórka, nie patrząc nawet na swoją małżonkę. A ona odsunęła krzesło i usiadła tuż obok. Natychmiast odebrała Adamowi słój kiszonych ogórków spod nosa. Mickiewicz, w którym już buzowała złość, powoli odwrócił głowę w jej stronę.
-Czym ci ogórki zawadziły, że tak je traktujesz- wycedził. Celina zmrużyła oczy. Nadąsana splotła ręce na piersiach i zmieniła ton głosu na bardziej wyniosły.
-Nie czas na żarty- powiedziała.- Wytłumacz proszę, dlaczego przyjęcie na twoją cześć ma się odbyć bez udziału twej żony.
Adam zacisnął usta. Żadna kobieta nie będzie mówiła do niego takim tonem. Wsparł głowę o dłoń i posłał żonie spojrzenie pełne pogardy. Starał się, by jego dezaprobata aż kipiała mu z oczu, wylewała się na prawo i lewo.
-No słucham- ponaglała Celina.
-Chyba zapomniałaś, do kogo się zwracasz- zadudnił jego niski i teraz nabzdyczony głos.
-Do mojego męża.
-Może w teorii- westchnął Adam.
-W takim razie powiedz to naszym dzieciom- syknęła, dziwnie Mickiewiczowi przypominając żmiję. Przez moment nikt nie podjął się kontynuowania rozmowy i ów moment trwał zaskakująco długo. Celina odezwała się dopiero, gdy Adam szykował się do wstania od stołu.
-O kim tak ciągle myślisz, Adamie?
-Nie wiem, o czym mówisz- Litwina zatrzymały jej słowa, więc znów usiadł.
-Wiesz. Żyję z tobą już kilka lat i zdążyłam zauważyć, że ktoś inny zaprząta ci głowę. Musiałeś ją bardzo kochać. Ale czy traktowałeś ją tak samo okrutnie jak mnie teraz?
-A co, jeśli powiem ci- Mickiewicz pragnął skończyć tę rozmowę jak najprędzej. -Że to nie była ona, tylko on ?
-Prosiłam, żebyś przestał się wygłupiać!- machnęła na niego ręką. Wywróciła oczami i wróciła do tematu przyjęcia.
-Kto tam będzie?
-Wszystko owiane jest tajemnicą- zagrzmiał Mickiewicz, przebierając w powietrzu palcami, jakby rzucał na rozzłoszczoną Celinę klątwę. Kobieta zrezygnowana pokręciła głową. Momentami nie mogła znieść tego, w jak infantylny sposób zachowywał się jej mąż.
-Jeśli tak zależy ci na odpowiedziach, to czemu nie pofatygujesz się do pana Januszkiewicza i jego nie zapytasz? Proponuję też odpytać jego brata. A teraz daj mi kobieto spokój, z łaski swojej-poeta wzruszył ramionami, podniósł z podłogi swoją laskę i wyszedł, zostawiając Celinę zupełnie samą. Wspierał się na lasce, choć nie potrzebował jej. Ból nogi, który nawiedzał go raz na jakiś czas, obudził się w nim, gdy opuszczał Genewę... Odebrał to jako znak, że w Genewie zostawia coś cennego, a cierpienie ma mu o tym bezustannie przypominać. Każde osłabienie ciągnęło ze sobą wspomnienia dni spędzonych w Szwajcarii z Juliuszem. Śmiał się sam z siebie, kiedy w głowie zakwitała mu myśl, że choroba opuści jego nogę, gdy ją na powrót postawi w Genewie.
Mam nadzieję, że wiesz, co robisz. Właśnie tymi słowami Zygmunt zakończył swój list do Juliusza, gdy dowiedział się, co ten planuje. Słowacki natychmiast list spalił. Nie palił ich wszystkich, ale on i Zygmunt mieli już taką umowę. Pisali do siebie dwa typy listów i tylko jeden z nich musiał bezzwłocznie ulec zniszczeniu. Słowacki nie lubił myśleć o nich, jak o listach miłosnych. To słowo tragicznie brzmiało w jego głowie. W ogóle o nich nie myślał, kiedy już trawiły je płomienie z kominka. Raczej nazywał je intymnymi, bądź prywatnymi. Zygmunt tych właśnie listów pisał do Juliusza więcej niż ich odbiorca do niego. Słowacki nigdy Krasińskiemu miłości nie wyznał i nie zamierzał. Słowo kocham kojarzyć mu się miało bowiem tylko z jedną osobą, której chciał się już pozbyć ze wspomnień, ale nie potrafił. Tak więc zwykłych, przyjacielskich listów nie niszczyli, a chowali do pudełek, puzderek, zamykali w szufladach, tak, jak wypadało. Ale tym razem treść listu od Zygmunta nie dawała Juliuszowi spokoju. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz... Ukrainiec w kółko powtarzał to zdanie jak mantrę. Przeczuwał, że są one zwiastunem katastrofy. Stał samotnie w rogu, jedynie obserwując pozostałych gości. Niekiedy ktoś podchodził i zaczepiał, ale Juliusz nie był tego dnia rozmowny. A więc stało się. Zawitał w domu z numerem dziewiątym na rue de l'Echaude de St Germain. Wciąż nie dowierzał, że zrobił to z własnej woli, że nikt nie zaciągnął go tu siłą. Nerwy i lęk wyjadały go od środka. Po tylu latach zdecydował się na konfrontację i już trochę żałował. Przecież chciał o nim zapomnieć, a teraz stał się uczestnikiem przyjęcia na jego cześć. Dłonie w bordowych rękawiczkach mu drżały, że aż wino w trzymanym kieliszku szalało, odbijając się falami od szkła. Po raz kolejny się rozejrzał, by choć na chwilę uciec myślami od tego, co miało się dopiero wydarzyć, a co już sobie wyobrażał. Budynek był stary, nieco zaniedbany, teraz ciężki od ozdób. Juliusz dopatrywał się kurzu i pęknięć w ścianach, a było ich dostatek. Gdzie okiem nie rzucić, wszędzie patriotyczne symbole, jakoby mające dać złudną nadzieję na odzyskanie wolności. Każda z flag była raczej posunięta w wieku, materiał wyblakł i zwisał smętnie. Żałośnie. Gwar rozmów, też w smutnym tonie, jedynie pognębiał Słowackiego. Im dłużej przyglądał się twarzom, tym więcej uczuwał niepokoju. Wszyscy obecni zdali się być wiernymi wielbicielami tego, dla którego przyjęcie wydano. Jego poplecznikami, wyznawcami... Juliusz nie dostrzegł żadnej życzliwej mu twarzy. Był zupełnie sam pośród wrogów, osaczony jak chcące uciec przed wilkami jagnię. Już się domyślał, czemu w ogóle został zaproszony. Chciano go zamienić w jednego z wilczej hordy. Juliusz miał tu i teraz właśnie uznać wyższość jego poezji nad swoją.
-Niedoczekanie- wymruczał pod nosem, ale głos mu chybotał jak łódź.
Nigdy przedtem i być może nigdy potem miał już nie zaznać tych mąk. Mógł nie przyjść. Mógł dostosować się do zaleceń Zygmunta. Och,gdyby on tylko był na miejscu, byłby z pewnością Juliusza powstrzymał. Słowacki sam dowlókł swoją zmęczoną duszę aż tu, na czwartą dzielnicę i teraz musiał zmierzyć się ze skutkami swojego wyboru. Huk oklasków przywołał go do rzeczywistości. Uspokoił skołatane serce, powtarzając, że stoi za daleko, bu on mógł go dostrzec. Choć być może szukał Juliusza wzrokiem lub miał nadzieję go tu zastać. Słowacki podszedł bliżej, by móc mu się przyjrzeć. Widok ów uderzył jak grom, wbił się w niego ostrzami, przeszywając serce w kilku miejscach, rozdzierając w szmaty, odrzucając jak ochłap na podłogę i depcząc. On. Najprawdziwszy. Adam Mickiewicz.