16
Często mu się to zdarzało. Jeszcze wtedy, kiedy Adam był w Genewie. A nawet wcześniej. Juliusz popadał w ów stan i nie potrafił się sam z niego wybudzić; po prostu tonął, a wkoło robiło się ciemniej i ciemniej, czyjeś chłodne, szorstkie dłonie wciągały go w otchłań, obłapiały jego dygoczące ciało z każdej strony i odrzucały w niezbadane głębiny jego podświadomości, teraz pokiereszowanej i cierpiącej. Polegało to na tym, że zamyślał się, zapominając o świecie i gdzieś odlatywał, skąd wyjąć go mógł jedynie dźwięk czyjegoś głosu lub przyjazny dotyk. Ileż razy zawieszał się tak w przeszłości? Wszystko niknęło za czarną, gęstą mgłą przed jego oczami, a umysł Juliusza odrywał się od ciała i ulatywał w stronę rzymskiego słońca. A tam w górze czekało na niego tylko jedno słowo. Adam. Jakby odpowiedź na wszystkie pytania. Nawet te, które jeszcze nie zostały zadane. Adam... Wspominanie jego imienia bolało. Było jak niemal namacalny sztylet. Łzy samoistnie stanęły Juliuszowi w oczach, choć tego nie chciał, tak bardzo tego nie chciał... Gdyby starczyło mu odwagi, rozwiązałby sprawę tak, jak zrobił to Ludwik przed laty. Ten, który, o ironio, sam mu samobójstwo wybił z głowy, gdy Słowacki ściskał kawałek szkła w dłoniach. Duch Spitznagela skomplikował wiele spraw. A jeśli okazałoby się, że był jedynie złudzeniem, to cała odpowiedzialność za zdewastowanie miłości do Mickiewicza, spadłaby na nikogo innego, jak Juliusza. Tak czy siak, Słowacki nie potrafił udowodnić, że odwiedzał go prawdziwy duch Ludwika, ani też, że prawdziwy nie był. I tak stokroć bardziej wolałby towarzystwo Adama. Tęsknił za jego dotykiem, za jego głosem, zapachem. Żałował, że dał się omotać radom zjawy, której realności mógł się jedynie domyślać. Na dodatek to brzmiało absurdalnie w jego głowie, kiedy już sobie uzmysłowił, że obawiał się ducha. Nie chciał być egoistą. Skoro teraz Adam miał żonę, a Pan Tadeusz przyniósł mu jeszcze większą sławę, to wniosek nasuwa się sam. Dobrze się stało, że się rozeszli. Mickiewicz dopiero teraz miał zaznać prawdziwego szczęścia. Tak miało być.
-Przepraszam, czy pan Juliusz Słowacki?- zjawiło się wybawienie, nić głosu sprowadzająca błąkające się myśli Juliusza na ziemię. Juliusz uniósł nieprzytomne oczy i natychmiast je zmrużył, dodatkowo przysłaniając dłonią, oślepiony promieniami słońca.
-T...tak?- powiedział i odkaszlnął, bo zaschło mu w gardle.
-Powiedziano mi w hotelu, że znajdę pana tutaj- mówił mężczyzna, który w swej łaskawości przesunął się nieco i zasłonił dla Juliusza rażące słońce. Słowacki nie musiał już teraz mrużyć oczu, dzięki czemu uważniej przyjrzał się nieznajomemu, któremu uśmiech z twarzy nie schodził.
-Podobno często pan tu przesiaduje.
Juliusz obejrzał się za siebie, by spojrzeć na fontannę, przy której siedział. Jego ruchy były powolne, jakby dopiero wybudził się z długiego snu.
-Faktycznie- urwał Słowacki. Przychodził w to miejsce dzień w dzień, bo przy fontannie w parku, jeszcze w Szwajcarii, Juliusz po raz ostatni rozmawiał z Adamem. A tamta fontanna była łudząco do tej podobna.
-O, pan wybaczy, nie przedstawiłem się- mężczyzna wyciągnął dłoń w jego stronę.- Zygmunt Krasiński.
-A, to pan...- mruknął Juliusz pod nosem, ale dłoni mu nie podał. Patrzył tępo na Zygmunta, owładnięty niemocą. Zauważył coś w nim, co go niepokoiło.
-Służący przekazał mi pański list rekomendacyjny -Krasiński opuścił wreszcie dłoń.-Bardzo mi przykro, że mnie pan nie zastał.
-Nic nie szkodzi. I tak nie miałem wtedy wiele czasu- skłamał Juliusz, wzruszając ramionami. Krasiński usiadł obok i nabrał głośno powietrza do płuc.
-Wie pan- ciągnął.- Nie powinno mnie tu być. Słońce dziś zyskało na sile, a ja choruję na światłowstręt. Ale kiedy dowiedziałem się, że sam...Juliusz Słowacki...miał się ze mną spotkać, to zagospodarowałem sobie wolną chwilę w tym tygodniu i oto jestem.
Krasiński wymówił nazwisko Ukraińca z taką czcią, że Juliusz nie mógł się powstrzymać, by nie posłać mu podejrzliwego spojrzenia. Nie miał zamiaru się wykłócać o szczerość tej wypowiedzi, więc postanowił zmienić temat i może spławić drugiego poetę, póki jeszcze był przytomny.
-Światłowstręt?- powtórzył po nowo poznanym mężczyźnie.
-A i owszem. Wiem, że to musi brzmieć zabawnie. A pan? Nic panu nie dolega? Bardzo pan blady.
-Gruźlica- odparł Juliusz krótko i trochę nazbyt szorstko. Zygmunt spoważniał, mina mu zrzedła. Choroba jak ta była ostatnią, jakiej się spodziewał. Poczuł się nieswojo, jakby zamiast Słowackiego siedziała obok niego Śmierć.
-Przykro mi słyszeć, że tak wspaniały poeta musi zmagać się z gruźlicą.
-Wspaniały? Pan raczy żartować. I niechże się pan odsunie, bo pan przejmie jeszcze część mej gruźlicy, a chyba pański światłowstręt w zupełności wystarcza- mówił cicho Słowacki. Tylko że Zygmunt nie miał zamiaru się odsuwać.
-Ależ nie, co też pan mówi! Jestem oddanym wielbicielem pańskiej poezji.
-W przeciwieństwie do krytyków- odpowiedział Juliusz i chciał też dodać : w przeciwieństwie do Adama Mickiewicza, ale wiedział, że jego nazwisko nie przejdzie mu przez gardło.
-Oni są w błędzie, panie Słowacki. Ale wkrótce się poznają na pańskim niezaprzeczalnym geniuszu, gwarantuję. Musi pan wiedzieć, że pojawienie się w druku choć słówka, które spod pańskiego pióra wyszło, jest świętem szczęścia w moim domu. Dlategom tak rad ze spotkania z panem.
Zygmunt skończył mówić, zdezorientowany faktem, iż Juliusz patrzy nań z lekką pogardą.
-Pan wybaczy, panie Krasiński, ale nie wierzę- wycedził Słowacki, dalej się mu przyglądając. Już wiedział, co go tak w Zygmuncie niepokoiło. Zygmunt po prostu fizjonomią przypominał mu trochę Ludwika. Nawet wysławiał się podobnie. Ale oczy...miał jasne, anielskie, takie, jakie miał Adam. Zygmunt uśmiechnął się nerwowo. Czuł, jak Juliusz wierci mu wzrokiem dziurę.
-Może zechciałby pan pojechać ze mną, mam pokaźną biblioteczkę, mógłby pan wybrać coś dla siebie... I zaoferuję panu wyborne wino. Nie wiem, czy pan reflektuje.
Juliusz ani na chwilę nie odwrócił wzroku, ale przemówił:
-Dziś wyjątkowo tak.
-Chodźmy zatem. Mam tu dorożkę.
Krasińskiemu drżały ręce. Wciąż nie dowierzał, że na szezlongu w jego domu siedzi Juliusz Słowacki.
-O, mam- powiedział, ściągając tom poezji z półki.- To się panu spodoba na pewno.
Odwrócił się i długo nie mógł wykonać żadnego ruchu. Przełknął ciężko ślinę. Zawiesił oczy na Słowackim i nie było takiej siły, która mogłaby go teraz zmusić do otrząśnięcia się. Juliusz czekał spokojnie na swoim miejscu, a jego twarz przybrała słodko niewinny wyraz, który Zygmunta dogłębnie rozczulił. Ów słodycz wsiąknęła w Zygmunta aż do kości. Przesunął wzrokiem po postaci Słowackiego, która opatulona była miękkim, słabym światłem promieni, wdzierających się przez szparę pomiędzy zasłonami w oknach.
-Przypomina mi pan dawnego przyjaciela.
-Miło mi to słyszeć- wydusił oczarowany Krasiński.
-A mnie nie- żachnął się Słowacki i pociągnął łyk wina, nieco się krzywiąc. Gospodarz puścił tę uwagę mimo uszu.
-Słyszałem, że długo był pan w Genewie.
-Widzę, że pan dobrze poinformowany. Ale nie lubię wspominać Genewy- Juliusz machnął ręką jak wachlarzem. Drugi poeta pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Bardzo pan...- urwał, bo Juliusz obdarzył go wilczym spojrzeniem.-Odmienny od moich wyobrażeń o panu.
-Przykro mi- Ukrainiec wzruszył ramionami.
-A mnie nie- zacytował go Zygmunt. Liczył, że przytoczenie wcześniejszych słów Słowackiego go rozbawi, ale nic z tego. Nagle jego gość się zmieszał, spuścił nisko głowę i odkaszlnął cichutko.
-Przepraszam, pan jest dla mnie miły, a ja taki oschły...Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
-Ale przecież nic się nie stało- Zygmunt tylko czekał na taką okazję. Szybko usiadł obok i umiejscowił swoją dłoń na dłoni Juliusza, którą ten trzymał na kolanie. Słowacki poczuł dotkliwy dreszcz, ale dłoni Zygmunta nie zepchnął. Nie chciał być nieuprzejmy, by naprawić jakoś swoje wcześniejsze zachowanie.
-Wiem, że znamy się raptem kilka godzin, ale mam wrażenie, jakbym znał pana od zawsze- mówił Krasiński szeptem, niemal konspiracyjnym tonem i pochylił się odrobinę.-Stąd wydaje mi się, że z panem nie najlepiej. Ma pan szklące, rozbiegane oczy, w ogóle pan duchem nieobecny...
-Te zasłony to przez pański światłowstręt?- Juliusz wskazał wolną dłonią materiał zasłaniający okna. Zmienił temat, bo czuł się nad wyraz niekomfortowo. Zygmunt mówił jak opętany i był stanowczo za blisko.
-Zgadł pan, ale proszę nie zmieniać tematu. Nie ucieknie pan od pytań. A jeśli od moich się panu uda, to znajdą się inni i już tak łatwo nie będzie. Proszę wybaczyć mi moją śmiałość, ale czuję między nami więź. Ja panu przypominam dawnego przyjaciela, ale pan mi wręcz przeciwnie. Pan mi przypomina anioła, panie Słowacki- natchniony Zygmunt ścisnął mocniej dłoń Ukraińca w swojej.- Anioła urody niezwykłej, ale i z talentem nieziemskim. Tylko czemu ten anioł ma Szatana w oczach?
Na te słowa Juliusz wyrwał dłoń z uścisku i odsunął się. Aż dyszał z przejęcia. Atmosfera gwałtownie zgęstniała. Słowackiemu mieszało się w głowie. Miał taki mętlik, że zabrakło mu pomysłu, gdzie podziać swoje biedne oczy.
-Pójdę już- sapnął i chciał wyjść, ale znajoma już teraz dłoń go skutecznie powstrzymała.
-Panie Słowacki- Zygmunt podniósł głos.- Bardzo chciałbym być przyjacielem pana, a nie go jedynie przypominać. Tylko nie mogę pojąć, jaką pan skrywa tajemnicę. Bo widać na pierwszy rzut oka, że coś pana wyżera od środka. Czemu pan taki smutny? Skąd ten Szatan w oczach? Niechże mi pan zaufa.
-Naprawdę, na mnie już pora...
-Ulży panu, gdy pan mi się zwierzy.
-Panie Krasiński, niech mnie pan puści.
-Nalegam- huknął stanowczo Zygmunt, a Juliusz aż się wzdrygnął. Chciał odsunąć się jeszcze dalej, ale za plecami czuł już oparcie szezlongu.
-Czy to ma związek z Genewą, o której pan wspominał?- drążył Krasiński, a Juliusz pomyślał, że to szarlatan. Był w szoku, bo przeczuwał, że po raz kolejny wpakuje się w kłopoty. Zygmunt był chyba niezrównoważonym człowiekiem, choć w jego słowach tkwiło ziarno prawdy, czemu Słowacki nie mógł zaprzeczyć. Przeniósł wzrok, bo nie mógł znieść tych świdrujących oczu Zygmunta i dopiero teraz dostrzegł ze zgrozą, że na tomie poezji, który trzymał Krasiński, widnieje nazwisko Mickiewicza. Nie potrafił się hamować. Nie mógł powstrzymać łez. Zygmuntowi to nagłe uderzenie smutku nie umknęło. A potrafił wyciągać wnioski. Sam spojrzał na książkę i dopytał.
-To ma związek z Adamem?
Krasiński znał Mickiewicza dość dobrze by stwierdzić, że to porządny człowiek, dlatego panika Słowackiego bardzo go zdziwiła. Tym bardziej, że uważał tego Litwina za wybitnego poetę i wspaniałego kompana do rozmów, czego sam doświadczył. Wątpił, że Adam Mickiewicz mógł skrzywdzić kogokolwiek.
-Nie...To znaczy ma związek z nim, ale...To wszystko moja wina- Słowacki wydukał wreszcie i pokręcił głową z rezygnacją.
-Co jest pańską winą?
Juliusz nabrał łapczywie powietrza i otarł łzy wierzchem dłoni. Zygmunt miał przecież rację. Musiał to z siebie wydusić, inaczej nie ruszy z miejsca. Będzie tkwić we wspomnieniach miłości, której już nie miał nadziei odzyskać, choć pragnął tego z całego serca. Czas zacząć żyć dalej. Posłuchać rad Ludwika i Zygmunta. Zmierzyć się z Adamem. I Juliusz wszystko Krasińskiemu opowiedział.