15

Pomysł, dotyczący przyspieszenia tego, co i tak nieuniknione, wpadł mu do głowy we śnie. Przez moment myślał nawet, że to Adam dał mu to do zrozumienia, kiedy rok temu wybił mu szybę butelką. Mickiewicz chciał jego śmierci i Juliusz zamierzał spełnić jego niemą prośbę. Łkał jak dziecko. Siedział na podłodze swojej sypialni, otoczony zewsząd kartkami, które zsunęły się z biurka, nieprzeczytanymi książkami i puzderkami pełnymi lekarstw... 

-Dni jak rwąca rzeka- mruknął sam do siebie, niezbyt świadom słów, które opuszczają jego usta. Przyglądał się odłamkowi szkła z rozbitego przez Adama okna. Zdołał zachować ten kawałek, zanim wymieniono szybę w jego pokoju. I teraz, po roku Juliusz wydobył odłamek z pudełka, które skrywał przed całym światem. Nie mógł go schować pod łóżkiem, bo jakaś służąca szybko by je znalazła, sprzątając podłogę. A nie chciał pudełka zamykać w szufladzie sekretarzyka, gdyż musiałby na nie patrzeć przy każdej sposobności. Dlatego udało mu się podważyć jeden z paneli i schować pudełko pod podłogą. Oprócz kawałka szkła niczego w nim nie chował. I zapewne gdyby służąca jednak to znalazła, to nie dorabiałaby do odłamka z okna żadnej ideologii. Ale Juliusz i tak się obawiał. Zaczynał wariować. Czuł, że szkło mogło być elementem demaskującym jego związek z Mickiewiczem. Ograniczał rozmowy z ludźmi, bo twierdził w duchu, że mogą oni coś wydedukować z jego słów. Chciał się nawet szkła pozbyć, ale to jedyna rzecz, jaka mu po Adamie została. Oczywiście nikomu nie zdradził, kto wybił okno, przez co każde podejrzliwe spojrzenie pani Pattey wydawało mu się jednoznacznym dowodem na to, że kobieta się domyśla, kto był faktycznym sprawcą...

-Jak rwąca rzeka- powtórzył cicho.- Płyną... Nawet nie zauważam, jak mijają... Ile to już...

Słowacki urwał, bo zapomniał nagle, co chciał powiedzieć.

-Co robisz- oburzony głos warknął tuż nad jego uchem.

-Myślałem, że już mnie nigdy nie odwiedzisz- Juliusz nawet nie musiał się odwracać. Poznał głos bez problemu i nie był już tak przestraszony, jak za pierwszym razem. Duch Ludwika usiadł obok i zimną, jasną dłoń położył na dłoni Słowackiego.

-Co ty wyprawiasz- ponowił ciszej.

-Kończę ten bezsens zwany życiem- wyjaśnił poeta, obracając w palcach kawałek ostrego szkła.

-Nie rób tego.

-Ty zrobiłeś- Słowacki spojrzał na blondyna, starając się zachować spokój. Wciąż nie mógł skupić się na niczym innym niż dziura po kuli w klatce piersiowej zjawy. Ludwik uśmiechnął się.

-Chcę byś żył.

-A więc jesteś jedyny.

-Salomea też chce.

-Więc jest was dwoje- mruknął beznamiętnie Juliusz, mocniej zaciskając palce na szkiełku. Ludwik przeniósł dłoń na policzek roztrzęsionego poety i zmusił do patrzenia sobie w oczy.

-Lepiej odejdź. Zaraz podetnę sobie tym żyły- Juliusz zagroził, wymachując odłamkiem z okna. Spitznagel zareagował jedynie szerszym uśmiechem.

-Nie zachowuj się jak dziecko.

-A więc według ciebie to dzieci myślą o śmierci?- syknął Słowacki. Czuł odrętwienie, coś jakby senność i nie miał wątpliwości, że to sprawka Ludwika. Z pewnością chciał go omamić jakimiś czarami, w które uzbroiła się ocalała po jego samobójstwie dusza.

-Zapomnij o Mickiewiczu i żyj dalej.

-Nie waż się wypowiadać jego nazwiska- Słowackiemu zadrżał głos. Poeta dławił bowiem w sobie łzy, napierające zewsząd jak spiętrzone fale uderzające o ściany morskiej latarni.

-Czy uważasz, że on też tak przeżywa wasze rozstanie?- próbował Ludwik.

-Nie. I właśnie dlatego skończę to dzisiaj.

-Juliuszu. Musisz żyć.

-Po co. Przecież jestem chory. I tak umrę.

-Nie rozumiesz?- mara wstała i płynnie przesunęła się w bok, zabierając ze sobą cały chłód, który do tej pory kołysał ciałem Juliusza.- Twoje istnienie jest niezwykle ważne. Jesteś poetą! Naród cię potrzebuje. Może teraz tego nie dostrzega, bo przysłania cię gwiazda Mickiewicza... Ale za kilkanaście lat... Och, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką rolę w losach Polski odegra twoja poezja. Ja widzę! Widzę przyszłość, Juliuszu! Wieszczę! Śmierć jest bramą. Ja tę bramę uchyliłem i teraz widzę! Nie możesz się poddać, zwrócić z drogi... Musisz pisać.

Zapadła cisza. Czas się rozmył, dłużył. Wlókł się jak leśny strumyk, przemykał między skałami, wił się...

-Żyj, by pisać- dodał Spitznagel, a gdy Słowacki uniósł wzrok, Ludwika już nie było. Poeta jeszcze raz rzucił okiem na przedmiot ściskany w dłoniach. Zabolało go serce, jeśli je oczywiście miał. Zaczynał w to wątpić. Serce było na swoim miejscu, kiedy Mickiewicz mieszkał w Genewie. Odkąd przeniósł się do Paryża, Juliusz uczuł jego brak. A jednak teraz coś go kłuło pod żebrami.

-Nie zostanę tu ani dnia dłużej- westchnął. Wszystko: sekretarzyk, na którym się kochali, łóżko, na którym pijany Adam zasnął, cała Genewa. Wszystko przesiąknięte było Mickiewiczem. Każdy chodnik, każda kropla wody, wszyscy mieszkańcy. Powietrze. I sam Juliusz.

-Gdzieś musi być lepiej- wyrzucił z siebie.



Postawił stopy obute we wspaniałe, kremowe trzewiki na bruku. Rozejrzał się. Spod pociągu, z którego wysiadł, unosiły się szare kłęby dymu. A więc Rzym. Już nie pamiętał, jak wpadł na ten pomysł. Tak czy siak ucieczka z Genewy zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewał. Uśmiechnął się smutno sam do siebie. Skierował kroki w stronę budynku dworca. Położył jedną z toreb na ławce i wyjął z niej list rekomendacyjny. Otrzymał go od jednego ze swych nielicznych znajomych. Polecano mu w nim człowieka, o którym Słowacki już kiedyś słyszał. Ale mimo wszystko nie miał ochoty na spotkania towarzyskie, a przynajmniej nie dzisiaj. Teraz musiał dostać się do hotelu Babuino, w którym zatrzymała się jego daleka rodzina, Januszewscy. Wsiadł do dorożki.



Dni mijały mu na bezustannych refleksjach nad wszystkim, o czym w ogóle można pomyśleć. Do tej pory uważał, że jego przygoda w Rzymie będzie miała dlań charakter ożywczy, oczyszczający. Ale pomylił się. Od paru dni nudził się piekielnie. Miał zbyt wiele czasu wolnego, którego nie potrafił spożytkować, a i twórcza wena wkrótce go opuściła. Bo myślał o Adamie. Towarzystwo Januszewskich nie sprawiało mu specjalnej przyjemności. Jedyne, czego pragnął, a co chciał osiągnąć w Rzymie, to zapomnieć o uczuciu, które wciąż do Litwina żywił. W ogóle wolałby zapomnieć, że ktoś taki jak Adam Mickiewicz kiedykolwiek istniał, ale to było nierealne. Ich zażyłość trwała kilka krótkich dni, a Juliusz nie umiał się otrząsnąć. Tęsknił za kimś, z kim mógłby porozmawiać o wszystkim. Kimś takim jak Ludwik. Potrzebował przyjaciela jak spragniony wędrowiec wody. Dlatego ponownie skupił uwagę na liście rekomendacyjnym, który leżał na jego nocnym stoliku od dnia jego przybycia. W obecnej sytuacji nie wydawało się złym pomysłem, by z listu skorzystać. Założył najlepszy surdut, nowe rękawiczki i wyszedł. Pod wskazany na kopercie adres udał się dorożką. Stał przed uroczym domem, otoczonym niewielkim zagajnikiem. Obawiał się tego, co mógł zastać z środku. A raczej kogo. Nawet nie zapowiedział swojej wizyty i bał się, że zostanie to źle odebrane. Ponadto czuł, że nie zostanie podjęty w sposób, jaki by mu odpowiadał. Człowiek, z którym miał się spotkać, pewnie przyjmie go jako pan, nie jako literat. Niestety, spotkanie z nim mogło okazać się jedyną szansą na pokonanie nudy. Zapukał więc do drzwi. 

-Dzień dobry- wypalił bez namysłu po polsku. Zapomniał na moment, że jest w Rzymie. Ku jego zdziwieniu służący odpowiedział w tym samym języku, za którym Juliusz tak tęsknił, od kiedy zaczął tułać się po świecie. Zbyt mało osób z jego otoczenia posługiwało się polskim.

-Dzień dobry. Jak mogę panu pomóc?

-Mam ze sobą list, polecający mi pana Krasińskiego.

-Niechże pan wejdzie- służący zrobił mu miejsce w drzwiach. Juliusz rozejrzał się.

-Pana Zygmunta nie ma, ale jestem pewien, że za moment się zjawi.

Słowacki zlustrował pomieszczenie, a potem odwrócił głowę w stronę służącego. Wiadomość przyjął nawet z ulgą, gdyż wciąż miał mieszane uczucia. Cała odwaga i zapał wyparowały z niego, jak tylko przekroczył próg tego domostwa. Nie czuł zatem żalu.

-Nie ma go?- spytał, jakby nie słyszał ostatniej wypowiedzi mężczyzny obok.

-Niestety.

-W takim razie- Juliusz zbliżył się o krok.- Byłby pan łaskaw wręczyć mu ten list?

-Jakże? Nie zostanie pan?

-Nie, czas mnie goni- kłamał Juliusz. Liczył, że zdoła umknąć, zanim ten cały Krasiński wróci do domu.

-Proszę mu przekazać, że był tu Juliusz Słowacki.

-Oczywiście przekażę, ale może jednak namówię pana i pan zechce poczekać chwilkę?

-Nie, dziękuję- Słowacki stał już przy drzwiach i ciągnął za klamkę. Panikował. Stwierdził, że nieobecność Krasińskiego jest znakiem, że w ogóle nie powinien był tu przychodzić.

-Więc do zobaczenia- zawołał za nim służący, kiedy Juliusz oddalał się w pośpiechu.








Popularne posty

1