14

Żył jak kloszard. I tak też wyglądał. Włosy miał w nieładzie, w oczach obłęd. Nie potrafił niczego napisać. Ślęczał godzinami nad pustymi kartkami w swoim pokoju hotelowym i nic nie przychodziło mu do głowy. A przynajmniej nic sensownego. Co rusz znajdował kolejne plamy na swoich ubraniach, smugi atramentu na palcach... Rzadko spoglądał w lustro. A kiedy już to zrobił, na twarzy miał wyraz zniesmaczenia. Nie wpuszczał służących do pokoju. Mało jadł, bo skupiał się na piciu. Opróżniał wszystko, co wpadło mu w ręce. Przerwy w piciu robił tylko po to, by zapalić fajkę. Zerwał się w środku nocy, omamiony wizjami z sennego koszmaru. Pamiętał kształt koszmaru, ale detale powoli zanikały w jego świadomości. Był pewien, że śnił mu się Juliusz. Że trzymał go w ramionach, ale Słowacki był jakiś dziwny... Adam zmrużył oczy, aby przyzwyczaić się do mroku. Przypominał sobie kolejne sekundy snu. Widział swoje dłonie, które zaciskają się na smukłej szyi młodszego mężczyzny. Juliusz błagał o litość, ale Adam ze snu był bezwzględny. Dusił go i szaleńczo się przy tym śmiał. Aż Słowacki padł martwy. Jego bezwładne ciało osunęło się w ramionach Mickiewicza, a ten dwoma palcami zamknął jego powieki. I wtedy Litwin się obudził. Omiótł wzrokiem pokój. 

-Tam- powiedział do siebie. Podszedł do komody, na której stały butelki. Przebierał w nich palcami, odrzucając te, które już od dawna stały puste. Znalazł coś, co przyjemnie bulgotało. Nie wiedział, co to za alkohol i go to nie obchodziło. Poczłapał z butelką do łazienki, oparł się dłońmi o zlew i wgapił w swoje odbicie. Chwilę się sobie przyglądał. Zdziwiły go te szare wory pod oczami. Pierwszy raz w życiu był tak niewypoczęty. Wiele myśli kotłowało mu się w głowie. Denerwował go fakt, że nie mógł przestać rozmyślać, wspominać... Chciał jedynie uciszyć ten dźwięk, który trzymał pod czaszką. Dźwięk do złudzenia przypominający uroczy chichot Słowackiego.

-Zawrzyj mordę!- warknął sam na siebie i uderzył pięścią w taflę lustra. Lustro pękło, zniekształcając obraz. Teraz Adam widział tylko pół swojej twarzy, która była przerażona tym, co się stało. Kawałki szkła opadały na podłogę z hukiem. Podniósł dłoń, którą przez własną głupotę zbroczył krwią.Potem uniósł drugą dłoń, kurczowo ściskającą butelkę i pociągnął łyk. Ponownie spojrzał na połowę swojej twarzy. Musiał coś zrobić. Przecież nie mógł pozwolić Słowackiemu, by wszystko zepsuł. Zakręcił się w kółko. Odnalazł swój surdut na podłodze, gdzie leżał od wielu dni i zbierał kurz. Zarzucił go na siebie i wybiegł z pokoju. Był zbyt zaaferowany, by zamknąć za sobą drzwi. W mgnieniu oka znalazł się na zewnątrz. Zerknął w górę. Latarnik stał z tyczką i zapalał uliczną latarnię. Przywitał się z Mickiewiczem zwykłym dobry wieczór, ale Adam nie zareagował. Zamiast tego dorwał jakąś dorożkę i niemal stratowały go konie. Energicznym ruchem otworzył drzwiczki i wykrzyczał nazwę ulicy, na której znajdowała się kamienica pani Pattey. Prawie wpakował się komuś na kolana, kiedy wsiadał do środka. Puścił mimo uszu wszystkie uwagi woźnicy i jego klientów. Adam pragnął mieć jakiś plan. Ma tak po protu wpaść do mieszkania Słowackiego? I co dalej. Co ma mu powiedzieć. Albo lepiej wykrzyczeć. A może powinien wejść przez okno... Nie, to było głupie. Mickiewicz pokiwał głową, zgadzając się ze swoimi myślami. Pozostali pasażerowie przypatrywali mu się tak, jakby Adam mierzył do nich z pistoletu. Poeta wrócił do planowania. Skupił się na słowach, miał nadzieję, że szybko wymyśli jakąś płomienną mowę o miłości, ale walczył z wizją tego, jak Juliusz przerywa mu w połowie zdania. Już był na niego o to wściekły, choć jak na razie było to jedynie jego wyobrażeniem. Zamiast przemowy zaplanował to, w jakich odstępach czasu brać łyk alkoholu, by starczyło mu na całą podróż.



Wreszcie dorożka się zatrzymała. Adam wysypał się z niej, prawie tracąc równowagę. Jeszcze nie zdążył wytrzeźwieć z poprzedniego dnia, a w ręku wciąż ściskał w połowie pełną butelkę. Obejrzał kamienicę Juliusza z góry na dół i zlokalizował jego okno. Duszkiem opróżnił butelkę. Pomysły, które miał do tej pory, wyparowały. Ale skoro już się pofatygował, to coś zrobić musiał. Wiedział już, że rozmowa z Juliuszem będzie ponad jego siły. Rozejrzał się. Ulica opustoszała. Mickiewicz wziął bardzo głęboki oddech. Uniósł pustą butelkę, wziął zamach i rzucił. Butelka wpadła na okno Juliusza i je rozbiła. Szczęk szkła zagrzmiał Adamowi w uszach, budząc dziwną panikę. Chwilę później w pęknięciu okna ukazała mu się twarz Słowackiego. Patrzyli na siebie długo. Zbyt długo. Żaden nie miał odwagi krzyknąć czegokolwiek do tego drugiego. Mickiewicz postawił kołnierz w surducie, odwrócił się i zaczął iść.



Z końcem lipca Mickiewicz opuścił Genewę. Rok później, bo w 1834, wydał Pana Tadeusza, którego Juliusz szybko pochłonął. Trzymał teraz w rękach pięknie wydany egzemplarz, palcami gładził złocone litery nazwiska autora eposu. Juliusz dawno nie czytał czegoś tak wspaniałego. Łza spłynęła po jego policzku i opadła na okładkę książki. Minął rok, a wciąż bolało. Ludwik już się nie pokazywał, ale Słowacki bał się, że gdy pomyśli o Mickiewiczu, to Spitznagel na pewno znów go odwiedzi. Żył z tą obawą od bardzo dawna. Nadzieja na odzyskanie Adama słabła z każdą sekundą. Słowacki starał się znaleźć sobie jakieś zajęcie, które odciągnęłoby go od zatracania się w myślach. Co wtorek odwiedzał więc bibliotekę, tak jak tego dnia. Usiadł przy obszernym stole z tomem poezji Goethego i zaczytał się.

-Nie wierzę... Pan Słowacki?

Uniósł głowę znad książki.

-Dawno pana u nas nie było- szepnął mężczyzna i się dosiadł. Juliusz go kojarzył, nie pamiętał tylko skąd.

-Dzień dobry- przywitał się i chciał wrócić do czytania, ale mężczyzna się nie zniechęcił.

-Co pan czyta?

-To Goethe.

-Och, wybornie. Rodak pana, pan Mickiewicz, podobno widział się z nim w... 1829? W każdym razie zawsze mu tego zazdrościłem- ciągnął po francusku nieznajomy, ale ten specyficzny dobór słów sprawił, że Juliusz oprzytomniał. Zrozumiał, że wie, kim jest ów człowiek. Był to gospodarz przyjęcia, na którym spotkał się z Mickiewiczem po raz pierwszy w Genewie... Słowacki zacisnął wargi. Adam kojarzył mu się niemal ze wszystkim, co nie należało do przyjemnych.

-Pan Mickiewicz- Juliusz cedził przez zęby.-  Zrobił wiele rzeczy, których można mu zazdrościć. A teraz przepraszam, chciałbym skończyć lektu...

-Ma pan rację- przerwał Słowackiemu mężczyzna.- I pojawił się kolejny powód do zazdrości. Może pan słyszał? Pan Mickiewicz pojął za żonę pannę Celinę Szymanowską, słyszałem, że jest bardzo piękna.

Juliusz kaszlnął, jak to miał w zwyczaju. Odsunął od siebie ze świstem tom poezji i wstał.

-Do widzenia- powiedział, starając się zabrzmieć spokojnie.

-Ale..panie Słowacki...

-Pan wybaczy- rzucił jeszcze. Musiał jak najszybciej wydostać się z biblioteki i zaczerpnąć świeżego powietrza. Miał bowiem wrażenie, że sufit osuwa się w dół, a ściany niebezpiecznie zbliżają do niego. Brakowało mu tchu. A więc Stefan Garczyński dopiął swego i zeswatał Adama z panną Celiną.

-Może...może to i lepiej- mówił Juliusz sam do siebie, kiedy osłabiony oparł się o ścianę budynku.- Tak miało być. Weź się w garść...

Juliusz przestał dygotać, poprawił ułożenie włosów i postanowił wrócić do kamienicy. Szedł powoli, by nie zemdleć na środku ulicy. Nie kontrolował wszystkich swych ruchów, a tym bardziej myśli. Cudem dotarł do budynku, otworzył drzwi i oszołomiony stał w ich progu.

-Panie Słowacki, wreszcie pan jest!- zawołała podejrzanie wesoła Pattey z wnętrza domu. Juliusz nawet się nie poruszył.

-W gazecie o panu piszą! I nawet ten pański osobliwy przyjaciel się wypowiedział.

-Osobliwy przyjaciel?- powtórzył po niej poeta. Kobieta podniosła gazetę bliżej oczu i odczytała nazwisko.


-Adam Mickiewicz... Ale on akurat pana obraża, może niech pan lepiej nie czyta jego wypowiedzi. Dziwnie pan dobiera przyjaciół, Słowacki...

Tego już było za wiele. Fala chłodu szarpnęła jego ciałem i Słowacki stracił przytomność, upadając na podłogę.





Medyk zjawił się szybko, wraz ze służącą, której pani Pattey rozkazała po niego pobiec. Juliusz już się ocknął i siedział na szezlongu otępiały. Wkoło kręciło się mnóstwo ludzi. Służące, inni mieszkańcy kamienicy, pani Pattey, lekarz. Okropny szum. Juliusz zbladł i było mu niedobrze.

-Jak pan mógł mnie tak nastraszyć!- piekliła się gospodyni, maszerując dookoła szezlongu. -To już nie na moje nerwy, Słowacki!

Wywołany zaniósł się suchym, męczącym kaszlem. Z wdzięcznością na twarzy obserwował, jak medyk wyprasza wszystkich z salonu. Juliusz bezwiednie wykonywał jego rozkazy, a każdy dotyk doktora przywodził mu na myśl dłonie Adama...

-Słucha mnie pan?

-Proszę?- dopytał Słowacki zachrypniętym głosem.

-Pytałem pana, od jak dawna pan tak kaszle, ale pan mnie nie słucha.

Juliusz spuścił wzrok. Mickiewicz ciągle wypytywał o ten kaszel. Ich związek trwał dosłownie parę dni, a mimo tego faktu Słowacki czuł się bez niego jak pusta skorupa. Bez duszy, bo została ona przy tym cholernym Litwinie.

-Więc od kiedy?

-Od bardzo dawna- odparł Ukrainiec.

-A bardziej konkretnie?

-Dwa...lata? Może trzy.

-I nigdy nie zdecydował się pan na wizytę u medyka? Jak mógł pan być tak skrajnie nieodpowiedzialnym...- lekarz wymachiwał dłońmi na wszystkie strony.

-Ale... czy coś się stało?

-Tak, owszem- mężczyzna pakował już swoje rzeczy do skórzanej torby.- To najpewniej gruźlica. Bardzo mi przykro.

-Och...- jęknął poeta. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie obeszła go nowina o tak poważnej chorobie.

-Tak szybko pan to stwierdził?

-To zaawansowane stadium. Nie mam wątpliwości.

-Rozumiem- Ukrainiec skinął głową.- Czyli umieram?

-Panie Słowacki...- medyk urwał.

-To dobrze- dopowiedział po chwili Juliusz, a łzy napłynęły mu do ciemnych oczu. -Nie chcę żyć.





Popularne posty

1